czwartek, 14 lutego 2008

Monika Szwaja: "A co sobie będę żałować"

Monika Szwaja, autorka popularnych powieści, kreśli słów kilka o miłości.


Monika Szwaja na "Darze Pomorza"
(c) Z prywatnego archiwum Moniki Szwai
Marcin Wilk: Nie wiem, czy się ze mną zgodzisz, ale miłość to dziś sprawa, mimo wszystko, dość rzadka i... niepopularna. Nawet bohaterka Twoich listów miłosnych, Magdalena, inwestuje najmocniej w poważną... muzykę. Ale może pozory z tą niepopularnością mylą – tylko my nie potrafimy dostrzec tego, co jest na wyciągnięcie dłoni?

Monika Szwaja: Ależ mój drogi! Miłość jest dziś tak samo powszechna jak sto, dwieście i tysiąc pięćset lat temu. Zawsze byli ludzie, którym się wydawało, że przyznawanie się do uczuć, które potrafią aż tak ubezwłasnowolnić, jest sprawą wstydliwą. Dzisiaj też tacy są. Bywały epoki rozsądne i bywały romantyczne; czasem wręcz należało przyznawać się głośno do miłości, czasem lepiej – a może tylko modniej – było pozować na twardziela lub cynika, do którego uczucia nie mają dostępu. A miłość w każdej z tych epok robiła swoje.
Mówisz, że moja bohaterka inwestuje w muzykę. No bo muzyka jest jej największą miłością! Kiedy zamówiono u mnie opowiadanie pod hasłem „listy miłosne”, pomyślałam sobie, że niekoniecznie muszę pisać o klasycznej miłości męsko-damskiej, kiedy to on kocha ją, ona jego, albo tylko jedno z nich kocha, a drugie nie, konsumują tę miłość albo nie, cierpią albo nie i tak dalej. Po pierwsze miłość nie musi być fizyczna, a po drugie męsko-damska... moja Magdalena tak naprawdę kocha wszystkie role swojego śpiewaka, a nie jego samego. Kocha jego głos i to, o czym on śpiewa. A najbardziej kocha samą muzykę. W tym przypadku wokalną – ale czyż jest instrument doskonalszy niż ludzki głos? Przyznam ci się, że doskonale wiedziałam, o czym piszę, bo sama wieledziesiąt lat kochałam się nieprzytomnie w śpiewaku, a był to Andrzej Hiolski, genialny baryton, muzyk o niebywałej kulturze i w ogóle ho, ho, ho... przystojny i doskonały aktor na dodatek. Biegałam na jego koncerty, jeździłam do Warszawy, żeby go posłuchać i obrzucałam kwieciem bujnem. Oczywiście, nie miałam ani takiej szajby jak moja Magdalenka, ani męża tirowca. Ale rozumiem ją. Nadal zdarza mi się uganiać za muzyką i za różnymi wykonawcami, choć takiego śpiewaka jak Andrzej Hiolski nie ma i już nie będzie (choć Thomas Hampson też ładnie śpiewa – że zacytuję Magdalenę). I patrz, Marcinie, taka miłość ani nie powszednieje, ani się nie starzeje, ani nie umiera... zawsze mogę posłuchać, jak Hiolski śpiewa „Sonety miłosne” Bairda albo „Pieśni wędrowca” Mahlera, czy „Schwannengesang” Schuberta...

Toż to niemal szaleństwo! A właśnie: na jak wielkie szaleństwo można sobie pozwolić w miłości? Bo Magdalena, przyznajmy szczerze, racjonalna to zbytnio nie jest...

Miłość to choroba – jak słusznie zauważył swego czasu pan Hasling Ketling of Elgin u pana Sienkiewicza, któren był arcymistrzem w opisywaniu miłosnych porywów. Dodajmy – choroba umysłowa. Myślę, że nie powinno się zadawać takiego pytania jak twoje, bo jest tu pewna sprzeczność w sformułowaniu: pozwalać sobie na szaleństwo. Prawdziwe szaleństwo, wynikające z prawdziwej, wielkiej miłości, nie pyta o żadne pozwolenia. Czasem są z tego same kłopoty, chociaż zdarzają się happy endy. Przyjęłam taką zasadę, że o swoim życiu prywatnym nie opowiadam publicznie, a znowuż o życiu moich znajomych nie bardzo mi wypada paplać, jednak znane mi są przypadki zachowań nierozsądnych czy nawet szaleństw wynikających z miłości. Mój Boże, jak to się potem przyjemnie wspomina...

Otóż to. Na przykład bohaterka Twoich listów żyje głównie złudzeniami. Twardzi realiści na złudzenia narzekają okropnie, ale podczas czytania Twojego tekstu przyszło mi do głowy, że złudzenia w miłości są właśnie najpiękniejsze... 

Nie jestem pewna, czy miłość nie jest w ogóle taką małą fabryczką złudzeń? Zakładając, że mówimy o miłości, a nie wyłącznie o seksie (który też sam w sobie ma wiele zalet, absolutnie nie przeczę, bez miłości jednak jest tylko fizjologią). Najklasyczniejszy przypadek wygląda mniej więcej tak: niewyrośnięty, chuderlawy czterdziestolatek z wielkimi uszami kocha się w tłustej blondynie, co na nosie ma pryszcz, a w duszy straszne kompleksy. I teraz, jeśli mamy do czynienia z wzajemnością – facecik staje się rosłym rycerzem na białym koniu, a ona księżniczką względnie królową piękności, miss universum, bla, bla. Oczywiście tylko we własnych, wzajemnie się kochających oczach, ale to wystarczy. Reszta świata bowiem przestaje się liczyć. Bardzo przyjemne doznania. Równie miło jest łudzić się, że on (ona) nas kocha, podczas kiedy jest wręcz przeciwnie – ale to już z reguły kończy się jakimś nieprzyjemnym uderzeniem czółkiem w ścianę i bolesnym powrotem do rzeczywistości.
Póki się jednak łudzimy, jest dobrze...

Choć nie zawsze. Bo miłość to nie tylko radość i ogólna szczęśliwość. Tymczasem Magdalena mówi, że można umrzeć nie tylko ze śmiechu, ale także przez łzy. No właśnie. Myślisz, że cierpienie to cena warta miłosnego uniesienia?

Kochanie to niewola ciężka, bo przez nie człek wolny niewolnikiem się staje – to wciąż mój ulubiony Ketling. Może nieprecyzyjnie cytuję, bo z pamięci, ale nie chce mi się grzebać w Trylogii. Ale pamiętasz, było tam jeszcze o człowieku, który pisze imię ukochanej na piasku, a gdy mu je wiatr (a może woda???) zmiecie, powiada „nieszczęście” i „ślochać gotów”... Nie wiem, czy istnieje w świecie gwarancja na miłość szczęśliwą. Zawsze jest margines niepewności – bo może nie kocha tak, jak nam się wydaje? Bo może kocha, ale niebawem przestanie? A może udaje? Pisałam niedawno tekst polski do uroczej irlandzkiej balladki, w której dziewczyna okropnie się martwi, że ukochany może ją rzucić, bo łazi wciąż na tańce, obskakuje inne panienki, nie docenia jej zalet domowych, na pewno wyjedzie do Anglii i ożeni się z chudą Angielką! „I dalej w płacz, i potoki łez, bo tak bardzo kocha i nieszczęśliwa jest”! Ale co do twojego pytania – czy warto, odpowiedź musi być jedna: WARTO. I niech żałuje ten, kto nie wie, dlaczego.

Nie wiem jak Tobie, ale mnie koncepcja chemii bardzo nie odpowiada. Co prawda powiadają, że miłość czyni z człowieka czasem zwierzę (i ja się z tym zgadzam), ale z drugiej strony najpiękniejsza
jest chyba ta otoczka: zapach koperty, w jakiej piszemy list miłosny; poprawiany milion razy początek i zwrot do adresata; wrażenie odpowiednich słów... Jak myślisz?

Myślę, że gdybyśmy wszystko zaczęli przeliczać na pierwiastki, prądy i fale elektromagnetyczne, stracilibyśmy coś, co tak naprawdę nadaje sens naszemu życiu. Nie umiem tego określić, może jakiś niesłychanie mądry filozof mógłby nam pomóc w tym względzie, ja się nie podejmuję. Wydaje mi się też, że to, co z nas czyni zwierzę, to nie jest miłość, tylko właśnie czysty seks, czyste pożądanie. Wcale też nie twierdzę, że nie warto i tego przeżyć. Ale masz rację z tą otoczką, masz...

Dziękuję. Swoją drogą, wielu czytelników uważa, że dobra fabuła może być dobrym lekiem antydepresyjnym – ale miłość chyba też, prawda?

Lekiem antydepresyjnym jest nie tyle fabuła powieści, co podejście do życia, które prezentują bohaterowie książki i jej autor. W gruncie rzeczy wszystko już było, wszystko powtarzało się mnóstwo razy. Od nas przeważnie zależy, czy świat będzie nam przyjazny czy nie. Oczywiście, jest ryzyko, że nam nie wyjdzie za każdym razem, ale kiedyś przecież wyjdzie. Wszystkich nas nękają mniejsze lub większe nieszczęścia – rzecz w tym, aby umieć się potem podnieść, iść dalej, a czasem, jeśli trzeba – również walczyć. A miłość – jest najlepszym na świecie lekiem antydepresyjnym, pod warunkiem wszelakoż, że szczęśliwa to miłość... Bo od nieszczęśliwej można wpaść w największą czarną dziurę, jaką możemy sobie wyobrazić.

Jak najbardziej! Nie wpadajmy więc na koniec w żadną dziurę, tylko opowiedzmy o tym, co to za nową książkę szykujesz.

Moja nowa powieść o dziarskim tytule Dziewice, do boju! jest kontynuacją Klubu mało używanych dziewic. W Klubie powiązałam na supełki, jak by to powiedział pan Makuszyński, losy czterech sympatycznych i interesujących kobiet; w Dziewicach, częściowo przynajmniej, te supełki rozplątuję. Przy okazji dokładając im kłopotów. Dziewicom, nie supełkom. Ale i radości. Jak to w życiu. Miłość kwitnie. Czyja – a to już trzeba przeczytać. A będzie to miłość malownicza, na tle zielonej Irlandii, sześćsetmetrowych klifów, kwitnących ogrodów i stu żaglowców (a co sobie będę żałować żaglowców, parę mniej, parę więcej).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.