Łukasz Błaszczyk Fot. Agnieszka Ostrowska |
Łukasz Błaszczyk: Tak, można by powiedzieć, że dla polskiego trio prawdziwe życie toczy się właśnie na imprezie; praca to irytujący przerywnik. Zwłaszcza Lucek czuje, że jest sobą naprawdę w dniu wolnym, a nie roboczym. Funkcjonuje od weekendu do weekendu, od urlopu do urlopu i dopóki bawi się świetnie, ma wrażenie, że wygrywa z tzw. dorosłym życiem. Problem w tym, że ta konkretna impreza mu tego nie gwarantuje – ani jemu, ani pozostałej dwójce. Lucek, jako niespełniony obywatel Zachodu, widzi się raczej w Bergen niż w Budapeszcie; Skumu, która jest wytrawną globtroterką, nie wierzy, że wesele na Węgrzech dostarczy jej nowych doznań; Wawer z kolei dołącza do nich trochę przypadkiem i ma wątpliwości, czy jest tam mile widziany. Ale już James, ich brytyjski gospodarz, patrzy na to inaczej – dzięki sile nabywczej funta żyje w Budapeszcie na poziomie, na który w Londynie nigdy nie byłoby go stać. Można więc powiedzieć, że jest to impreza na miarę ich możliwości – wciąż niewielkich. Lub już niewielkich, jak w przypadku Jamesa.
Tyle z perspektywy bohaterów. Natomiast w szerszym sensie nacisk, jaki położyłem na imprezowość, to wynik fascynacji twórczością Christophera Isherwooda i Boba Fosse’a. Odkryłem ich niespełna dziesięć lat temu, kiedy prowadziłem zdecydowanie bardziej zabawowe życie niż teraz. Po tym jak przeczytałem "Pożegnanie z Berlinem" i obejrzałem ekranizację, czyli "Kabaret", olśniło mnie, że hedonizm też może coś znaczyć, być formą buntu. U Isherwooda i Fosse'a potrzeba szczęścia okazywała się silniejsza niż wszelka opresja i tak mi się to spodobało, że postanowiłem tę ich wypowiedź sparafrazować, umieścić ją we współczesnym kontekście. Tyle że bohaterowie "Pożegnania" i "Kabaretu" żyli w Republice Weimarskiej i zmagali się z nazizmem. Czymże wobec tego są problemy, przed jakimi stają w 2012 roku troje Polaków przed trzydziestką i czterdziestoletni Brytyjczyk?
Niebezpieczne pytanie, ale właściwie zasadne. Bo aż kusi, by spytać, czy to o czym mówisz jest jakąś szczególną sytuacja ludzi danego, nie wiem, pokolenia dzisiaj czy może w ogóle problem szerszy, egzystencjalny?
No właśnie – to trochę kontynuacja tamtej myśli o relatywnym braku problemów moich bohaterów. Wydaje mi się, że tym, co łączy Skumu, Wawra i Lucka z ich pokoleniem jest fakt, że dorastali w erze końca historii – pozornego happy endu. Wychowywali się na dobrą sprawę na kulturze zachodniej, zanim osiągnęli pełnoletność, Polska weszła do NATO, mieli dwadzieścia kilka lat, kiedy stali się obywatelami UE. Granice zniknęły, wojny nie wchodziły w grę, można było żyć i podróżować po Europie, poznawać ludzi z innych kultur i – co najważniejsze – samemu być, kim się chce. Zakomunikowano im, że są przysłowiowymi kowalami swego losu. Ale na tym się kończy doświadczenie pokoleniowe, dalej jest już doświadczenie indywidualne. I w sensie ogólnym, i w odniesieniu do samej książki. Dla Skumu i Wawra ten punkt wyjścia jest raczej wyzwalający, ale już Lucka on paraliżuje. Bo skoro może być, kim chce, skoro wszystko jest w jego rękach, to jeśli nie zostanie członkiem zachodniej klasy średniej, będzie to wyłącznie jego wina. Nie będzie mógł powiedzieć, że Naziści ukradli mu przyszłość albo że stłamsił go, tak jak jego rodziców, PRL.
A z drugiej strony, uogólniając, odnoszę wrażenie, że bohaterów napędzają odłożone sprawy (takie trochę "wakacje") oraz brawura. Przy czym różnie im idzie w życiu. Dla swoich bohaterów autor ma więcej pobłażliwości, wyrozumiałości a może współczucia?
Tak, budapesztańska wyprawa jest dla bohaterów odskocznią od dorosłego życia i przede wszystkim pretekstem, by raz jeszcze odwlec moment, w którym nadadzą temu życiu definitywny kierunek. Skumu niby chciałaby się ustatkować, ale nie umie się pogodzić z wizją utraty wszystkich potencjalnych kochanków. Wawer powinien zdecydować się na konkretne miasto i uczelnię, ale nie chce zrezygnować z kolejnych stypendiów. Lucek wie, że mógłby wykorzystać nierówności, zamiast z nimi walczyć i żyć na bogato w krajach biedniejszych niż jego własny – jak James w Budapeszcie – ale ciągle nie potrafi pozbyć się ambicji. Zdecydować się na jeden z dwóch wykluczających się kierunków to zrezygnować z innego wariantu siebie – lepszego, jeśli się przyjmie podejście pragmatyczne. Wybór jest tak naprawdę odgórnie narzucony, ale żadne z nich nie chce tego przyznać, by nie pozbawiać się złudzeń. Więc albo podejmują z góry przegraną walkę, albo uciekają w imprezę.
Czego swoją drogą nie potępiam. Generalnie chciałem oddać swoim bohaterom sprawiedliwość i głos – wejrzeć w nich i przyjrzeć się ich lękom i pragnieniom, bez osądzania. Oczywiście przy okazji wywlokłem na wierzch to, co wstydliwe i ukryte, ale starałem się nie popadać w groteskę i robić to tylko na tyle, na ile czyniło to te postaci ciekawszymi, bardziej ludzkimi. Przy czym nie celowałem w obiektywizm – Skumu, Wawer i cała reszta budzą we mnie zbyt wiele czułości, by to nie przeniknęło do narracji.
Świat Książki, Warszawa 2019. |
Idąc tropem Isherwooda i Fosse’a, chciałem osadzić akcję w mieście, które byłoby odpowiednikiem ich Berlina. Realny Berlin się nie nadawał, po pierwsze dlatego, że to jednak ostoja, jeśli nie postępowości, to normalności, a po drugie zwyczajnie za słabo go znam, by móc o nim pisać. Poza tym w 2012 roku, w którym pomysł na tę książkę zaczął się krystalizować i w którym jej bohaterowie wyruszyli do Budapesztu, stolica Węgier była forpocztą odradzającej się ksenofobii. Gdybym podobny efekt próbował osiągnąć teraz i gdyby akcja rozgrywała się w 2019 roku, mógłbym równie dobrze osadzić ją w Warszawie, bo niestety współczesna Polska – w kontekście klimatu sprzyjającego postawom nacjonalistycznym, antysemickim, homofobicznym itd. – nadaje się coraz lepiej na zamiennik dla Republiki Weimarskiej.
Ale wracając jeszcze do pytania – Budapeszt to dla Jamesa i Lucka symbol degradacji. Miejsce, na które można patrzeć albo przez pryzmat imperialnej przeszłości, albo współczesnej prowincjonalności, co nie zmienia faktu, że znaleźli się w nim, bo odmówiono im wstępu do lepszego świata.
Zwróciłem uwagę na bardzo ciekawie się układający wątek muzyczny. Dzięki za niego! Czy wymagał osobnego riserczu czy naturalnie wynikał z Twoich fascynacji?
Nie ma sprawy! A odpowiadając na pytanie: tak, wymagał riserczu i tak, wynikał z autorskich fascynacji. Mimo że to fikcja, weryfikowałem daty wydania konkretnych płyt, czas i miejsce, w jakim dany zespół grał koncert (polecam bazę danych serwisu setlist.fm) etc., bo chciałem sprzęgnąć zmyśloną historię z realnymi wydarzeniami. Ten wątek pojawia się w książce, bo potrzebowałem języka, którym porozumiewaliby się ze sobą James i Lucek, zwłaszcza na etapie ich spotkania, kiedy Lucek zaczyna rozumieć, że ten niewykształcony pracownik fizyczny jest znacznie mądrzejszy od niego. Muzyka nadaje się do tego idealnie, bo to uniwersalna płaszczyzna komunikacji, nieograniczona klasowo. Przez jej pryzmat da się zobrazować nie tylko nauki, jakie od Jamesa pobiera Lucek, ale i ambicje ich obu – James miał zadatki na muzyka, ale nim nie został; Lucek nie ma zadatków na muzyka, ale bardzo chce nim być – oraz zjawisko awansu kulturowego. James do pewnego momentu obraca się przecież w środowisku osób, które dla Lucka są postaciami na wpół mitycznymi, podczas gdy on sam musi się zadowolić przelotnym widokiem, z całym szacunkiem, Olka Klepacza. Niby mogłem przemycić podobne treści za pośrednictwem futbolu, ale zadecydowało to, że z muzyką czułem się bardziej komfortowo, bo pisałem o niej przez kilka lat. Nie mówiąc już o tym, że kariera pisarska to w moim przypadku substytut niespełnionej kariery muzycznej.
Jeszcze a propos frajd czytelniczych, ale może też i autorskich - w swoim egzemplarzu mam zakreślonych kilka błyskotliwych fraz, parę niezłych dialogów. W związku z tym chciałbym spytać: co przynosi Tobie największą satysfakcję w pracy nad tekstem tego typu?
Szlifierka. Moment, w którym nie mam już wątpliwości, co do roli, jaką dany fragment pełni w książce, oraz motywacji bohaterów. Zostaje wtedy czyszczenie tekstu z nadmiaru znaków i cyzelowanie dialogów, żeby z jednej strony każdy mówił swoim językiem, a z drugiej żeby nie przesadzić ze stylizacją. Ale zanim to nastąpi, jest dużo cierpienia: świadomość, że coś nie gra, ale nie wiadomo właściwie co; wypieranie problemu albo próby naprawiania go na poziomie stylistyki czy wręcz interpunkcji. Napisałbym tę książkę dużo szybciej, gdybym wsłuchiwał się w swoją intuicję i próbował zidentyfikować problem, zamiast udawać, że go nie ma.
To na koniec jeszcze pytanie trochę bonusowe, trochę z zewnątrz tekstu, znowu trochę uogólniające - nie dawało mi jednak ono spokoju podczas czytania: co stanowi największą wartość dla głównych bohaterów?
Każde z nich dąży do czegoś innego, ale myślę, że wszystkim żyłoby się lżej ze świadomością, że kiedy już postawią na jakiegoś konia, ich wyboru nie unieważni chwilę później niewidzialna ręka rynku. Ale jak dowodzi przykład rodziców Lucka, którzy przegrali w starciu z zagranicznym kapitałem, czy choćby Jamesa, zwolnionego w imię restrukturyzacji, myślenie o wszelkiej stałości jest anachronizmem. A skoro nie wiedzą nie tylko co za rok, ale i za miesiąc albo nawet za tydzień, pozostaje im żyć tu i teraz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.