Marcin Teodorczyk Fot. Jakub Szafrański |
Marcin Teodorczyk: Nazwa miejscowości pojawiła się najpierw, jest ona fikcyjna, mimo że miejscowości obok są jak najbardziej realne, można je odnaleźć na mapie i tym samym łatwo zlokalizować pierwowzór Nieba. Po pierwsze – nie chciałem identyfikacji wprost z miejscowością, w której spędziłem pierwsze piętnaście lat mojego życia. Ona dla czytelnika i czytelniczki nie ma znaczenia, to tylko dla mnie ważna inspiracja jako autora. Po drugie – z czysto literackiego punktu widzenia nazwa miejscowości musiała być mocna i pojemna. W powieści posłużyłem się świadomie stylizacjami literackimi właśnie po to, by odejść od siermiężnej, klasycznej prozy i czyichś oczekiwań, by wybić z tropu, pobawić się konwencjami, wyżyć się artystycznie, a nazwa „niebo” przez swoją wieloznaczność bardzo mi ułatwiła sprawę. Czasem wystarczy słowo, które niesie i odsłania szerokie pole wyobraźni. Tak właśnie było z „niebem”.
Fakt, skojarzenia można mieć rozmaite.
Mnie Niebo kojarzy się bezpośrednio z dzieciństwem – bardzo szczęśliwym i dającym poczucie wolności oraz na drugim miejscu z kościołem, praktykami religijnymi, księdzem, który bił nas drewnianą linijką po rękach za to, że nie byliśmy w niedzielę na mszy. W 1989 roku miałem 9 lat, a więc dla mnie nazwa ta stanowi powrót do sielskiego dzieciństwa, mitycznej krainy, którą opuściłem. Dla czytelnika i czytelniczki będzie mieć inną wartość, która ujawni się w całości po lekturze książki. Każdy ma swoje własne niebo, przestrzeń wolności i beztroski złożoną ze skrawków dobrych wspomnień. Poza tym chciałem, by ta nazwa nie była konkretna: w Niebie, czyli wszędzie, a jak wszędzie, to oczywiście nigdzie. Myślę, że udało mi się stworzyć dzięki temu nie-miejsce, które wychodzi także poza powieść.
W opisie książki dowiadujemy się, że to powieść inspirowana faktami. Jak bardzo?
Może od razu powiem, że jest to fikcja literacka, zresztą czytelnicy i czytelniczki zorientują się już po dość specyficznej narracji, że puszczam do nich oko. „Niebo” jest inspirowane moją wsią rodzinną górniczo-rolniczą położoną na Ziemi Lubuskiej, dość specyficzną, o czym zaraz powiem więcej, ale także innymi miejscowościami obok, na przykład zamieszkałych przez moich dziadków, ciocie, wujków. Miejsce to swoisty ewenement z kilku względów, który narzuca powieści „porządek”. Chciałem sięgnąć do przestrzeni, która jest mi znana dobrze, przyjrzeć się dzięki temu dziecku, któremu babcia podcierała tyłek liśćmi kapusty z pola wujka podczas spaceru. Poza tym nie była to typowa wioska, jaką znamy z pozostałych części Polski. Lubuskie jest inną – nawet nie przestrzenią – a rzeczywistością. Z perspektywy pamięci dzieciństwa i z obecną świadomością odnoszę wrażenie, że to inny świat. Pozbawiony mitologii, korzeni, ciągłości tożsamościowej. Tak jak idealizuje się Kresy Wschodnie, Lubuskie nazywa się czasem „Kresami Zachodnimi” z powodu wymieszanej ludności i tej przesiedlonej na Zachód, ale już bez tej otoczki resentymentu. Piszę także w książce o tożsamości – polskiej, bo nie ma czegoś takiego jak Lubuszanin, tak jak jest Poznaniak czy Ślązak. Nigdy nie powiem o sobie, że jestem Lubuszaninem, za to powiem, że jestem Polakiem. I wreszcie były to ziemie niemieckie, a więc nadal się mówi, że „odzyskane”, o czym ja będąc dzieckiem, miałem niewielką wiedzę.
A to istotny kontekst?
Tak, „Ziemie niemieckie” są ważnym aspektem „Nieba”, dlatego, że przybliżają do bogatego Zachodu: zarówno Niemiec, jak i Ameryki, ale nie chciałbym tutaj zdradzać fabuły. Natomiast wracając do Twojego pytania: w Niebie mieszkają tam moi rodzice, dodam, że mieszkają w bloku wybudowanym przez kopalnię. Nigdy nie mieliśmy domu, czego zawsze żałowałem. Ja pochodzę z robotniczej części wioski. Teraz chyba nie żyje się tam źle, PGR-ów oczywiście nie ma już, ale kopalnia po zmianach kolejnych właścicieli nadal wydobywa węgiel, choć nie wiem, na jaką skalę. Zresztą górnicy tam mieszkający wcześnie odeszli na emerytury zgodnie z prawem i mają bardzo wysokie emerytury, na pewno nie biedują. Pamiętam czasy bezrobocia w Polsce, a tam raczej ludzie mieli pracę, no i blisko do granicy niemieckiej. Jest tam inaczej, jakby nie w Polsce. Dla przykładu dodam, że w ogóle tam nie spotkałem się z antysemityzmem, dopiero w Warszawie tego doświadczyłem.
To bardzo ciekawe, co mówisz, choć pewnie na jeszcze inną, długą rozmowę. Tymczasem interesuje mnie proces przepisywania własnej historii w opowieść fabularną. Jak to u Ciebie wygląda?
Założyłem sobie wolność artystyczną, całkowitą, pisałem, nie myśląc ani o konkretnym wydawcy, ani o czytelnikach i czytelniczkach, chciałem się odsłonić dość radykalnie – potraktować powieść jako projekt artystyczny z pełną świadomością – w końcu „wywodzę się” z krytyki sztuki i gender studies, co bardzo poszerzyło mi pole poznawcze i dało specyficzny aparat pojęciowy, który dobrze współgra z literaturą. Na początku miała to być forma rozliczenia z dzieciństwem właśnie przez opowieść. Nosimy siebie w sobie, czasem to uwiera, często nas formatuje, bardzo często ograniczają nas przeżycia, powodują, że nie potrafimy czegoś przeskoczyć. To trudny temat, bywa, że bolesny. Potem pomysł ten zarzuciłem na kilka lat, gdy zabrakło mi pary i kompetencji, nie wiedziałem, o co mi chodzi. Ale nie mogłem już odpuścić. Skupiłem się na rozwoju: nauce pisania, kursach, konkursach dramatopisarskich, pisaniu innych rzeczy i to było najlepszą decyzją. Wróciłem we właściwym czasie z gotową historią, językiem powieści, autoanalizami i świadomością siebie jako potencjalnego pisarza. Zacząłem pisać na nowo. Co tutaj jest ważne? To, że podczas pisania mogłem porzucić siebie, gdy już wiedziałem, o co mi dokładnie chodzi, i skupić się na konstrukcjach bohaterów, których wzorowałem początkowo na osobach zapamiętanych z dzieciństwa i bliskich, ale potem rozrosły się do odrębnych bytów. Największą satysfakcją jest przeżycie procesu pisania z przestrzeni mi bliskiej, mogłem wiele osobistych spraw przepracować razem z bohaterami, ale starałem się, by to nie było w powieści wprost wyrażone. Największym wyzwaniem było zakamuflowanie bliskich, by nie było im przykro, że pokazałem kogoś w złym świetle. Ale to była ważna decyzja, bo równocześnie pozwoliłem swoim bohaterom na niezależność. Nie oszukujmy się, zwykle nasze życie, doświadczenie, przeżycia są po prostu nudne, tak jak nudni bywają ludzie – tutaj wkracza artystyczna kreacja. A nie chciałem pisać kolejnej nudnej książki.
Skoro przy bohaterach jesteśmy, który z nich jest dla Ciebie najbliższy?
Kocham wszystkich. Bohaterowie są najważniejsi, na nich oparłem konstrukcję fabularną, akcja powieści podąża za nimi. Każdy z nich jest nośnikiem przełomu – tego historycznego i przede wszystkim osobistego. Każdy z nich ma cząstkę mnie albo wyraża moje pragnienia. Każdego z nich chciałem ocalić i o nich walczyłem bardzo mocno, może nawet wbrew logice. Lubię zarówno męskich bohaterów, którzy muszą się mierzyć z mitem męskości, jak i kobiece bohaterki – wyzwalające się z konwenansów i popędzające historię do przodu w bardzo seksistowskiej rzeczywistości. Opowiem teraz o postaci tatki, ojca bohaterów, bo to przedziwna sprawa.
Słucham zatem.
Postać tę wzorowałem na moim zmarłym w czasach przełomu dziadku. W mojej pamięci funkcjonował jako starszy, pomarszczony mężczyzna, dodam, że wiecznie był pijany. Pamiętam dziadka ze zdjęć oraz z jednego jedynego wspomnienia, jak leży na zielonej górce przed domem w otoczeniu gęsi. Zacząłem sam rekonstruować tego bohatera w „Niebie”, który tak naprawdę w relacji z dziećmi własnymi nie jest podmiotem, przemyka opłotkami, tak jak w życiu rodziców był niemal nieobecny, a po śmierci mało wspominany. Zacząłem tatce dopisywać rozdziały, wnikać w to, dlaczego stał się wrakiem człowieka. Co mu siedzi w głowie, bo przecież musiał coś przeżywać, o czymś myśleć. On należał do innego świata, dlatego był nierozumiany. Chciałem ocalić go we mnie samym, w moich wspomnieniach, zrehabilitować. A przy tym, mimo wielkiej nieobecności, jest najważniejszym punktem odniesienia dla pozostałych bohaterów. Poza tym ileż można czytać o warszawskich hipsterach, koksie wciąganym w modnym klubie czy snuciu się po galeriach handlowych – mieszkańcy wsi są mało obecni w literaturze, myślę, że za chwilę staną się modni. Wsioki z Nieba też mogą mieć potencjał hipsterski i emanować aurą zajebistości!
A jednak w 1989 o hipsterach – skądkolwiek się wywodzących - nikomu się nie śniło. Tymczasem Ty osadzasz fabułę właśnie w tym czasie. Bo rocznica?
Na początku nie myślałem o rocznicy 30-lecia, proces wydawniczy i pisarski trwa dość długo, teraz cieszę się, że będę miał w tym swój udział. Natomiast tu chodziło wyłącznie o mnie samego. W 89 roku miałem 9 lat, świetnie pamiętam te nastroje, które nasze pokolenie ukształtowały. Szybko weszło pierwsze wideo, zachodnie bajki i filmy, telewizory kolorowe, a także pierwszy film pornograficzny, muzyka amerykańska, teledyski, nowe produkty w sklepach, a nawet ciut potem „Bravo” i inne gazety, w ogóle świat tak bardzo amerykański, aż do wyrzygania momentami. To był mój osobisty przełom, ważna cezura czasowa, którą bardzo lubię w swoim życiu. Tamta Ameryka we mnie została, do dziś śledzę popkulturę i co tydzień sprawdzam listę przebojów Billboard. To nadal część mojego życia.
Wydawnictwo Krytyki Politycznej Warszawa 2019. |
Przede wszystkim polityki tam jest mało, nikogo nie obchodziła, historia jest dość mocno obecna – głównie w obsesjach wojny, którymi żyje jeden z bohaterów. Lubuskie jest na uboczu Polski, nawet teraz nikt w mediach nie mówi o Lubuskim, więc poniekąd na uboczu polityki. Odkąd postawili w Świebodzinie pomnik Chrystusa, wreszcie mogę mówić, że urodziłem się w tym mieście, wszyscy już wiedzą, gdzie to jest. Ale oczywiście bohaterowie mieli telewizory, coś tam o świecie wiedzieli, bo co chwilę ujawnia się w nich strach przed nieznanym, który z kolei napędza pozytywnie do działania. Każdy coś zyskuje albo traci. Bohaterowie mają świadomość zmian bardziej niż polityki. Każdy pod wpływem czasów się zmienia, chwyta ten moment. Unosi się w powietrzu myśl, że można dokonywać rzeczy niezwykłych. Takie zwykłe „wieśniaki” z Nieba też mogą zawojować świat, bo nagle stają się częścią historii. Każdy może wszystko. To jest niezwykłe tu i teraz. Za rok, dwa, trzy do Nieba zapuka wraz z panem Balcerowiczem ogromna bieda. Powieść zaczyna się od 4 czerwca 1989 roku, czyli od wielkiej polityki, ale obserwowanej z dystansu.
Nie zdradzajmy zatem. Porozmawiajmy lepiej o miłości i wolności. To chyba ważne sprawy dla Twoich bohaterów?
Musiała to być książka o wolności, nawet tej pozornej, bo rok 89 przyniósł wolność. Każdy z bohaterów się wyzwala na swój sposób, podejmuje mniej lub bardziej radykalne działania. Natomiast bardzo trafiłeś z miłością. Miłość mi wyszła dość niespodziewanie, bo tytułowe Niebo miało być najpierw piekłem, a bohaterowie mieli przegrać – chciałem przywalić z grubej rury, zadziałać efekciarsko. Jednego z bohaterów chciałem dosłownie „zajebać”, mówiąc jego językiem, właśnie po to, by zgodziło się to literacko, dodać dramaturgii. Miałem dla jego śmierci miejsce w powieści idealne, by podbić rytm. Dość długo myślałem nad osią fabularną i strukturą języka, bo mimo wszystko musiał pozostać on lekki i momentami zabawny. Ale w rezultacie wyszła mi miłość: do rodziców, do miejsca, z którego jestem, do mnie samego z tamtych czasów. Zabicie bohaterów byłoby może dobre z perspektywy fabularnej, takie zabiegi są dość częste i bardzo kuszące dla autora, ale nie byłoby to moją własną prawdą.
Czyli jednak miłość autora do swoich bohaterów. Tylko Andrzejek nie miał litości.
Andrzejek nie miał wyboru, tak jak Polska nie miała wyboru. Oboje musieli zrobić to, co zrobili. W „Niebie” jest kilka planów do interpretacji, także te szerokie, bo o Polskę również tu chodzi. Zachęcam wszystkich do lektury i własnych analiz!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.