czwartek, 28 stycznia 2016

Warsztat pracy: Kazimierz Orłoś

Kazimierz Orłoś: "Pierwsze wersje tekstu bywają bardzo pokreślone. Na pewno są nie do odczytania przez kogokolwiek: piszę skracając słowa, opuszczając litery, skreślając dużo, przenosząc zdania i ustępy na inne strony, aby potem umieścić w odpowiednim miejscu itp.".

Kazimierz Orłoś
fot. Krzysztof Dubiel dla Instytutu Książki
Marcin Wilk: Czy żona pomaga Panu przy pracy nad książką?

Kazimierz Orłoś: Tak, w ostatnich latach na pewno przy Dziewczynie z gankuLetniku z mierzeiDomu pod Lutnią, a ostatnio przy Dziejach dwóch rodzin. Przepisuje w komputerze fragmenty tekstu, który jej dyktuję. Poza tym jest pierwszą czytelniczką, a raczej słuchaczką, bo zwykle głośno czytam to, co uznaję za mniej więcej gotowe do przepisywania z zeszytu lub z kartek.

Czyli pierwsza wersja jest pisana ręcznie?

Najpierw piszę w zeszycie lub na numerowanych białych kartkach, dawniej przeznaczonych do maszynopisów.

Pisze Pan ołówkiem?

Zwykle czarnym długopisem. Zanim pierwsza wersja zostanie przeniesiona do komputera, nanoszę poprawki. Pierwsze wersje tekstu bywają bardzo pokreślone. Na pewno są nie do odczytania przez kogokolwiek: piszę skracając słowa, opuszczając litery, skreślając dużo, przenosząc zdania i ustępy na inne strony, aby potem umieścić w odpowiednim miejscu itp. Bardzo rzadko, ale zdarzało się, że sam siebie nie mogłem odczytać. Jednak zwykle rozszyfrowywałem takie nieczytelne zdania czy fragmenty. Nie przypominam sobie sytuacji, abym ostatecznie musiał zrezygnować z czegoś, co wcześniej napisałem.

Wróćmy do pomocy żony. Czy zwraca uwagę na błędy – na to, co jej zdaniem wymaga poprawienia?

Tak. Podczas przepisywania tekstu, dyktowanego przeze mnie, omawiamy fragmenty lub zdania, czasem słowa, co do których żona ma zastrzeżenia. Przy pracy nad ostatnią moją książką, Dzieje dwóch rodzin, zwracała uwagę na daty, prawidłową pisownię nazwisk, na imiona różnych występujących w książce osób itp. Dzięki jej pomocy do komputera trafia ostatecznie wersja wielokrotnie wcześniej poprawiona. Nad tą wersją „komputerową” jeszcze sam pracuję jakiś czas.

Ale przecież z komputerem nie miał Pan do czynienia wcześniej.

To prawda. Dość późno, ale jednak przekonałem się do pracy nad tekstem przepisanym w komputerze. Na pewno ten sposób pracy jest znacznie prostszy, szybszy, wygodniejszy niż moje dawne przepisywanie wszystkiego na maszynie. Wtedy wielokrotnie musiałem przepisywać na czysto całe strony. Teraz zmieniam tylko fragmenty, zdania lub słowa. Ogromna różnica.

Od kiedy zaczął Pan pracować z komputerem?

Od kilku lat. Zdaje się, że opowiadania z tomu Dziewczyna z ganku już miałem przepisane w komputerze. To zresztą, jak wiemy, ogromnie ułatwia kontakt z wydawnictwem.

Zapewne na początku kontaktów z komputerem uderzał Pan w klawiaturę z całej siły.

Pamiętam, że żona zwracała mi uwagę. Mówiła co pewien czas: „za mocno stukasz!".

Czy umie Pan pisać bezwzrokowo?

Nie. Piszę dość wolno. Poza tym musiałem przyzwyczajać się dość długo do innego układu czcionek na klawiaturze komputerowej. Teraz, jeśli czasem chcę coś napisać na maszynie, mam z kolei trudności z tamtą klawiaturą.

Jak to? Po co „na maszynie”?

Nie mamy drukarki, a trzeba na przykład coś szybko napisać – list czy pismo do urzędu. Wtedy okazuje się, że maszyna jest pomocna.

To chyba dobry moment, by spytać, czy ma Pan jakiś rygor pracy?

Nie mam i nigdy nie miałem. Pierwszą wersję pisałem, kiedy pojawił się impuls i wiedziałem, że mogę coś napisać. Niestety, często zdarzały się dni, gdy czułem, że nie ma mowy o pisaniu. Więc o tym, żeby siedzieć o ustalonej porze nad kartką papieru i nic nie napisać, także mowy nie było.

Szczerze mówiąc, liczyłem, że opowie mi Pan o swoich ulubionych porach pracy.

Kiedy byłem młodszy, pisałem rano, do południa i dłużej, jeśli trzeba było. Zdarzało się, że pisałem opowiadanie od początku do końca, przez kilka godzin. Na przykład krótsze opowiadanie, takie do 10 stron. Pod warunkiem, oczywiście, że był impuls i że – można powiedzieć – płynęło słowo za słowem, zdanie za zdaniem.

Obawiam się, że pewno siedział Pan tak bez jedzenia i picia, nie dbając o to, jak to wpływa na zdrowie.

Najczęściej miałem pod ręką filiżankę herbaty, kostki cukru lub cukierki. Zdarzały się również krótkie przerwy, także po to, żeby nalać sobie kolejną herbatę.

Przepraszam, że to mówię, ale niektórzy piszący zupełnie nie dbają o siebie.

Ja raczej do takich nie należę, natomiast teraz, im starszy jestem, tym jest trudniej ze znalezieniem czasu na pisanie. Mówię o niezbędnej koncentracji i odizolowaniu się od bieżących spraw życiowych. W ostatnich latach częściej pisałem wieczorami i w nocy. Na przykład Dom pod Lutnią do późnych godzin nocnych. Czasem do drugiej i trzeciej.

Mam nadzieję, że odsypiał Pan potem?

Spałem oczywiście dłużej, powiedzmy do 10 rano. Zwykle zresztą zdarzało się to na Mazurach, gdzie mamy dom. Wiosną, wczesnym latem lub jesienią rano była możliwość oddechu. Wychodziłem przed dom i zaczynałem kosić trawę lub rąbać drzewo.

Skoro o drzewie mowa: krzesło do pracy ma Pan wygodne?

Wygodne. To stare, podarowane przez sąsiadów, „mazurskie” krzesło.  Mam także stół, który sam zrobiłem.

Podziwiam i od razu spytam, czy dba Pan o kręgosłup.

Niestety, kręgosłup mam w złym stanie. To wynik fizycznej pracy na Mazurach.

A oczy? Nie narzeka Pan?

Z wiekiem, rzecz jasna, odczuwam pogorszenie wzroku – zwłaszcza podczas jazdy samochodem albo przy czytaniu. Ale jeśli chodzi o pisanie, jeszcze daję sobie radę.

Długo Pan się przygotowuje, zanim zacznie pisać pierwsze zdanie?

Przed pisaniem zawsze robię notatki w osobnym zeszycie. Przy powieści zapisuję to, co ewentualnie znajdzie się w poszczególnych rozdziałach. 

Notatki to jedno  a ten „impuls", o którym Pan już wcześniej mówił? Co to właściwie jest?

Motyw, potrzeba pisania. Zwykle było tak, zwłaszcza jeśli chodzi o opowiadania, że byłem świadkiem jakiegoś wydarzenia, sceny, rozmowy, czegoś, co skłaniało do pisania. Także spotkani ludzie, ich zachowania, często opowiedziane przez nich historie, dawały ten impuls. Myślę, że łączy się to z moim wyraźnym opowiedzeniem się po stronie realizmu w literaturze. „Jedynie prawda jest ciekawa”, by przypomnieć opinię Józefa Mackiewicza.

Coś w tym jest.

Jednym z moich mazurskich opowiadań jest Ikar z Rosochy. Człowiek, który był  pierwowzorem mego Ikara, mieszkaniec niedalekiej wsi, zaczął nas odwiedzać. Przyjeżdżał na rowerze, zawsze pijany. Zapewne chciał zarobić, proponował na przykład, że skosi łąkę. Powtarzałem, żeby przyjechał trzeźwy, wówczas na pewno dogadamy się. Tamtego lata czytaliśmy w gazetach o trąbach powietrznych, które pojawiały się w różnych miejscach kraju. Wyobraziłem sobie, że naszego znajomego, kiedy pijany wraca do domu, razem z rowerem porywa trąba powietrzna. Tak powstało opowiadanie. Mogło tak się zdarzyć, jakkolwiek nie był to „czysty“ realizm. Mimo to niektórzy czytelnicy uwierzyli bez zastrzeżeń, że historia jest prawdziwa.

Ciekawe swoją drogą, co sprawia, że pewna historia staje się literaturą a inna nie?

Mogę tylko powtórzyć: z punktu widzenia prozaika realisty – niezwykłość losu, ludzki dramat. W tym wypadku człowieka zrujnowanego przez nałóg. Nota bene spotkałem go po dwóch latach zmienionego zupełnie. Przestał pić, o czym opowiadał z wielką satysfakcją. Ale pana pytanie dotyczy także, jak mi się zdaje, sedna sprawy: czym jest literatura? Otóż w gruncie rzeczy mniej chyba chodzi o to, o czym się pisze, ile o to: jak? Jaki jest język, aura, atmosfera i tak dalej. To, oczywiście, dotyczy wszystkich nurtów w literaturze.

Czyta Pan podczas pracy nad książką innych autorów?

Nie czuję wtedy takiej potrzeby. Unikam wtedy w ogóle czytania, zwłaszcza niektórych autorów. Żeby nie zasugerować się ich stylem, atmosferą ich prozy. Na przykład prozą Włodzimierza Odojewskiego. Jego piękna polszczyzna, styl i atmosfera powieści są wyjątkowe. Mogą, mimo woli, stać się wzorem.

A zdarza się tak, że odkłada Pan coś na zawsze – zaczyna pracować nad historią i przerywa?

Jeśli wiem, że będę pisał nadal, mam w głowie i w notatkach dalszy ciąg, to już nie przerywam. Staram się nowelę lub powieść napisać do końca. Nawet mając wątpliwości, co do tego, czy to będzie dobra proza. 

Miewa Pan wątpliwości?

Oczywiście. Należę do autorów, którzy są krytycznie nastawieni do swego pisania.

Zawsze?

Po upływie pewnego czasu, kiedy można  przeczytać to, co się napisało okiem zwykłego czytelnika, mogę ocenić, czy to dobre czy złe. Poza tym ważna jest opinia miarodajnych czytelników. Pierwsze moje opowiadania czytał mój wuj, Stanisław Cat-Mackiewicz, także Igor Newerly. W latach dziewięćdziesiątych  dłuższe nowele dawałem do czytania Marianowi Brandysowi, z którym przyjaźniliśmy się. Jednym słowem zawsze ważna była dla mnie opinia pisarzy.

Spytam jeszcze na koniec, czy czasem śnią się Panu postacie z pańskich książek?

Nie przypominam sobie. Ale bywało tak, że w nocy, budząc się, wstawałem, żeby coś zapisać. Zdanie lub fragment do pisanej w tym czasie noweli lub powieści.

Żona chyba nie była zadowolona.

Zdarzało się to najczęściej na Mazurach, kiedy byłem sam. Ale ma pan rację. Dla bliskich takie zwyczaje mogą być uciążliwe. Człowiek piszący jest dziwakiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.