piątek, 11 marca 2016

Warsztat pracy: Agata Tuszyńska

"Tylko pisząc piórem, czuję bezpośredni kontakt z materią, przepływ energii z głowy na papier. To jest zmysłowe zajęcie. Ołówek wydaje się zbyt nieśmiały" - mówi Agata Tuszyńska.

Fot. Andrzej Georgiew
Marcin Wilk: Trochę mnie martwiło, że moi rozmówcy tak rzadko mówią o psach i kotach. No ale Pani, widzę, wzięła na wywiad jamnika.

Agata Tuszyńska: Kanadyjskiego! (do jamnika) Stay! To jego ulubiona kawiarnia.

Coś się wyrywa.

Dobrze tutaj karmią.

Jamnik w pracy nie przeszkadza?

Pomaga w życiu. Gdyby nie on, w ogóle nie odklejałabym się od biurka. On organizuje to pisanie. Wymaga. Najpierw trzeba z nim wyjść na poranny spacer, potem dopiero wolno siąść do komputera. I tak kilkakrotnie w ciągu dnia. Na szczęście. Ratuje mi oczy i kręgosłup (w opłakanym stanie!). Poza tym, gdy piszę, lubię być sama, a tymczasem jamnik to jest pewna obecność i to nawet znacząca. Najchętniej by siedział na kolanach, ale to bardzo dla mnie niewygodne. Ma więc kilka legowisk rozrzuconych po całym mieszkaniu. Jedno tuż przy biurku. Zdarza mi się też pisać na półleżąco i wtedy jamnik kładzie się na mnie. A przynajmniej obok mnie. Musi dotykać mnie swoim cielskiem (miniatura, ale nielekka!). Wtedy jest zadowolony, a mnie jest raźniej. Nie wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że pisanie to samotna praca. Dlatego obecność psa, milcząca, ale wyraźna, jest tak istotna. Umacnia w kontakcie ze światem.

Brzmi to naprawdę wspaniale.

Jamnik skończył już dziesięć lat…Kiedyś pisałam bez niego. Trudno mi to sobie wyobrazić.

Jak to było?

Inaczej. Bardzo dużo podróżowałam, najpierw śladami bohaterów, potem, żeby ich losy zapisać. Wyjeżdżałam do takich specjalnych miejsc odosobnienia, „rezerwatów” dla artystów. Do Ameryki, Włoch, Francji. Głusza, czasem dość luksusowa. Siedziałam przy stole całe dnie bez przerwy, aż do wspólnej kolacji.

Na mieście mówią, że na tych stypendiach pisarskich to nic tylko piją.

Nie wszędzie. I zależy, z jaką motywacją się jeździ. Niektórzy szukają tam przygód, inni chcą solidnie popracować. Dużo zawdzięczam tym pobytom, setki napisanych stron. Poznałam tam wiele interesujących osób i utrzymuję te przyjaźnie. Fakt, że inni ludzie pracują obok, działa na mnie mobilizująco. Poza tym niewiele znam miejsc, gdzie udaje się twórczo dyskutować z podobnie doświadczonymi tą robotą osobnikami. Ale też z muzykami, malarzami. Bardzo inspirująca wymiana energii.

Dyskusja z innymi o twórczości wchodzi w grę?

Pisanie książki to ogromny trud. Do tego rozciągnięty w czasie. To jest trudne także dlatego, że wątpimy, czy to jest cokolwiek warte, czy ma sens, czy zmierza w odpowiednią stronę. Od pomysłu do wydania książki mijają dekady nocy i dni. Brak mi kogoś, z kim dzieliłabym moją nieufność czy niewiarę. Od śmierci mojego męża minęło już dziewięć lat. Był moim wsparciem i pierwszym czytelnikiem. Także i na tym polu nikt go nie zastąpił. A potrzebuję rozmowy o tym, co powstaje…

Julia Hartwig czytała swoje teksty Arturowi Międzyrzeckiemu.

Mężowi poecie. Za tym tęsknię. A choćby i za dyskusją, roboczą, jak w środowisku amerykańskich pisarzy, z jakimi miałam do czynienia. Wzajemnej wymianie myśli i ocenom pracy nie towarzyszą złe uczucia, w dzieleniu się doświadczeniem nie ma zawiści. U nas jest inaczej. Rozmawiałam niedawno w Nowym Jorku z kolejnym pisarskim małżeństwem, które podziwiam: Paulem Austerem i Siri Hustvedt. Dużo sobie dają jako dzielący tę samą profesję pisarze. Czytają własne teksty w trakcie roboty, tylko po to, by usłyszeć zachętę lub przestrogę. Pozazdrościłam im.

Zaraz, zaraz. Czyli z tego wynika, że miłość jest do pisania potrzebna?

(chwila ciszy)

Uśmiecha się Pani, więc może bezpieczniej będzie, jak wrócimy do jamnika.

Gdyby nie było psa, który potrzebuje spacerów, i gdybym była w idealnej przestrzeni świata, gdzie byłabym obsługiwana i karmiona, pracowałabym do wieczora. I tak się działo w pisarskich miejscach odosobnienia.

Od 8 do 5-6 to - tak lekko licząc - solidny etat!

Czasem trzeba. Samo pisanie kończyłoby się zapewne koło 2. Potem jeszcze trochę czasu na przeglądanie notatek, doczytywanie, poprawianie. Planowanie tego, co jutro. Tęsknię za takim rytmem, którego utrzymać nie sposób w Warszawie. Trudno się wyizolować. Bo wszędobylski pan internet, panna komórka, rzeczywiste i rzekome zobowiązania, mniej lub bardziej ważne. A na wyłączenie się z sieci jakoś nie mogę się zdobyć. I z towarzyskiego kalendarza. Choć powinnam. W mieście ciężko wygospodarować długi odcinek czasu na pisanie. Nie umiem, jak Isaac Bashevis Singer, pisać między wywiadami, w hotelowej recepcji przed zameldowaniem, na dworcu czy lotnisku. Fragmenty jego świetnych opowiadań powstawały na serwetkach, skrawkach biletów, cokolwiek było pod ręką. Ja pisać nie znoszę. Bardzo dużo czasu zajmuje mi wejście w tekst, wciągnięcie się we własną narrację.

Długi okres to jest ile?

Tydzień, czasem mniej, czasem więcej. Ale to ma być czas poświęcony wyłącznie pracy, „nieskażony”, „nie zepsuty”, jak mawiał Bruno Schulz. Jeśli zdarzą się wtedy dwa wieczory z przyjaciółmi, kino plus nagranie dla radia, to się nie liczy. Nie ma prawdziwej roboty. Myśl się rozprasza, brak koncentracji, nie da się wejść w książkę… Schulzowi przeszkadzało nawet wyjście do sklepu po farby i papier.

Ja to bym ciągle kupował przybory papiernicze.

Sklepy papiernicze to najwspanialsza rzecz na świecie. Ciągle nie potrafię się im oprzeć. Niewiele rzeczy budzi takie moje pożądanie…

Wróćmy może więc do tego wciągania.

… się! Myślę, że to problem tych, którym się ciężko pisze. Inni pewnie łapią tu godzinę, tam dwie lub trzy i są w stanie podgonić robotę. Łatwo się mobilizują i przestawiają wewnętrzne tryby.

Kiedy byłam bardzo młoda, poznałam Marię Kuncewiczową - a był to czas mojego zachwytu nad mocą słów, ów dar stanowił przedmiot mojej dumy i siły. Usłyszałam wtedy od autorki „Cudzoziemki”: "Porozmawiajmy za 20 lat, zobaczymy, co wtedy powiesz". Miała rację.

Z każdą kolejną książką jest trudniej?

Paradoksalnie, tak! Wydawałoby się, że to bez sensu, a jednak. Im więcej się tego robi, tym bardziej jest mozolnie. Może dlatego, że każdą książkę zaczyna się jak pierwszą, tej jeszcze nie umiem napisać. To stale inne wyzwanie. Towarzyszy mu niepokój, że tym razem może się nie udać. Plus może oczekiwania rosną…?

Nie zapeszajmy. Mnie interesuje zresztą bardziej, co się dzieje w głowie piszącej osoby.

Ja myślę, pisząc. Myśl formuje się w trakcie fizycznej czynności zapisywania. Nie obmyślam szczegółowych konstrukcji, nie przepisuję z pamięci. Mam pomysł i plan, ale wszystko staje się w procesie pisania. Oczywiście piórem na papierze.

To mi się podoba!

Tylko pisząc piórem, czuję bezpośredni kontakt z materią, przepływ energii z głowy na papier. To jest zmysłowe zajęcie. Ołówek wydaje się zbyt nieśmiały. Długopis sztuczny! W ogóle się nie sprawdza.

A tam długopis. Niektórzy od razu piszą na klawiaturze.

No to tego już sobie w ogóle nie wyobrażam. No bo jak? Rozmowa z szybą, czy przez szybę? Z ekranem? Źle mi się kojarzy, z telewizorem. Nie, nie. To zimne, nie ma to związku żadnego z głową i ręką.

Te pióra solidne pewnie?

Pelikan albo Waterman. Tusz czarny. Czasami używam czerwonego. Ale rzadko.

Notesów stosy?

Rzeczywiście dużo, w zależności od tematu, bohatera, podróży. Najczęściej są małe. Niekiedy większe. Lubię w linie albo zupełnie gładkie. Kratek nienawidzę. To więzienie dla liter. W notesach mam pomysły na nowe książki. Dojrzewają sobie. Z czasem przeglądam je, wybieram odpowiednie fragmenty, szkicuję epizody. Dopiero wtedy otwieram odpowiednie foldery w komputerze i zapisuję. Potem drukuję i robię dopiski. Znów piórem albo ołówkiem.

Czyli jednak porządek.

Jeszcze nie!

Przepraszam, że dopytam, ale to na temat. Znak Zodiaku?

Bliźnięta. Podwójność.

No to mamy jasność.

Zapisuję to, co najbardziej wyraziste, to, co domaga się natychmiastowego utrwalenia. Zarys portretu, rozmowy, pejzażu. Zdanie, które trzeba rozwinąć, spostrzeżenie do zapamiętania. Uwagi do siebie. Notatki nie grzeszą porządkiem. Teraz, gdy muszę znaleźć notesy sprzed trzech lat, mam gigantyczny problem. Były dotychczas dwa biurka. Może w którymś z nich? A może jeszcze w nierozpakowane? Często i mozolnie się przeprowadzałam. Mieszkałam w dużym domu w Toronto, gdzie także pisałam. Materiały do książek, archiwalia, papiery wszystko musiało wrócić z powrotem do Warszawy. Część z tych skarbów do dziś zalega w pudłach po piwnicach. Są kartony, półki, teczki… datowane – albo niedatowane. Dużo tego.

No tak. Bliźniak, już wiemy.

Na przykład, proszę spojrzeć, w tym żółtym notesie (okładka Jane Austin Pride and Prejudice) są notatki dotyczące lektur, dalej: coś w rodzaju dziennika, jakieś zapiski rozmów, fragmenty pomysłów na książki, zapisy bibliograficzne, adresy w Nowym Jorku…

Faktycznie dużo tych esów-floresów.

Wszyscy mówią, że mam szydełkowy charakter pisma.

No dobrze. Mamy już te notatki. A co potem?

Różnie. Selekcja. I kolejne wybory. Opowiem, jak wyglądała praca, w ostatnim jej etapie, nad książką o Wierze Gran. Materiał. Osobno - moje z nią rozmowy. Notatki i nagrania. A potem spisane z taśm ścieżki dźwiękowe. To samo ze spotkań z ludźmi, którzy ją znali, z którymi przeprowadzałam wywiady. Plus archiwalia, relacje świadków zagłady. Wspomnienia o pieśniarce. Inne źródła opisujące los getta warszawskiego. Zapiski z podróży jej śladami po świecie. Refleksje. Pytania do niej, do innych. Do siebie. Wszystko w jednym pudle „Wiera Gran - książka” (często opisuję pudła po angielsku, pozostałość po kanadyjskim losie). Kształt książki jest wynikiem zebranego materiału. Formę tworzy zawartość tego pudła.

Czyli że jak?

Składanka. Patchwork. Portret z różnorodnych elementów. Mam kawałek wełny i jedwabiu, piórko, szkiełko i fragment lustra, do tego gałązkę głogu, kamyk i koronkowy mankiet… To wszystko tworzy postać, pomaga rozwikłać jej tajemnicę. Te elementy należy połączyć, ale tak, żeby opowiedziały historię. Opowiedziały ją w sposób, który nie pozwoli czytelnikowi się od niej oderwać. Rozglądam się, dopasowuję, rozmyślam, jak to wszystko skonfrontować. Dopiero wtedy składam to do osobnej teczki. Cały proces musi być bardzo fizyczny.

Już wiem, że nie na komputerze.

Nie, nie umiem. Cokolwiek tam zapisuję, muszę do pracy wydrukować. Pracuję na papierze. Zdarza mi się jeszcze ciąć nożyczkami kartki i układać fragmenty na pustym stole, żeby zobaczyć, jak „działa” początek, środek, koniec. No i przejścia. Połączenia rozdziałów, kontrapunkty. Miejsca odpoczynku i te, w których czytelnik zostanie wytrącony z równowagi, gdzie uda mi się go zaskoczyć. W ogóle wymyślanie książki jest najciekawsze - planowanie i konstruowanie, to daje radość. Najchętniej rzuciłabym tę pracę na tym etapie.

Pięknych rzeczy ja się tu dowiaduję.

Oczywiście pracuję dalej - z szacunku dla czytelnika. Potem zaczyna się najgorsze. Siedzenie i spisywanie tego, co się zrobiło. Kręgosłup pęka!

Ten bolący kręgosłup mnie niepokoi.

Gdy pracuję, bardzo się dyscyplinuję. Mam to po ojcu. Jestem, jak to mówi moja mama, „zachłanna na robotę". Autor bez twardych reguł gry nie ma szans. Bo tu nie wystarczy jeden zryw, ani nawet kilka. Nie da się napisać książki przez tydzień. Trzeba pracować regularnie albo dawać sobie odpowiednio odległe terminy. Czyli pisanie to męka. Ale radości z napisanego nie da się z niczym porównać. Trwa chwilę, ale dla takich chwil warto się starać. Ciągle próbuję.

Ile utrapienia po drodze!

Łapię się często na pokusie przeładowywania tekstu, wciskania tam wszystkiego, co się zebrało. To maniera debiutanta, któremu szkoda. Nie chce, żeby się zmarnowało… A to bzdura. Do książki wchodzi góra 60 procent materiału. Słowa należy wycinać - nie mnożyć. Usuwać dla jasności wywodu. Lepiej nie dopowiedzieć niż nudzić.

Jeszcze jedno, a co Pani ma na biurku?

Mam słabość do art decowskich mebli i drobiazgów. Więc takie jest biurko i lampa i fotele… Po lewej stronie piętrzą się papiery bieżące, po prawej pióra i ołówki. U szczytu kilka kałamarzy, srebrnych i drewnianych jadów (do czytania Tory) i trochę szklanych kul… Szuflady pełne tajemnic. Kilka fotografii. Za oknem przestrzeń. To ważne. Żeby widzieć niebo, albo dachy Warszawy albo oddech morza. Jest też komputer. Lubię go. Bardzo. Nie pozwalam dotykać innym.

Wie Pani, że Kazimierz Orłoś czasem jeszcze pisze na maszynie?

I ja pisałam. Miałam dwa Łuczniki. Mama używała jednego, drugi kupiła mi jako prezent na maturę. Byłam zachwycona. Nie przyszło mi do głowy, że pojawi się kiedyś (szybko!) urządzenie, które wprowadzi tak wielką rewolucję w pisaniu. Nie trzeba walić w klawisze, przepisywać „na czysto”, używać kalki… Nie, nie brak mi tego. Podziwiam wyroby Apple’a. Godzinami oglądam je w sklepie na Manhattanie. Ale zdarza mi się gubić w kolejnych wersjach „worda" lub „pages”, przeklinam warianty własnego tekstu, którego różnic nie potrafię rozszyfrować. Ciągle mam trudności ze zrobieniem prostej (!) prezentacji. Ale Mac stał się niezbędny.

Mam nadzieję, że dba Pani o napoje i posiłki w trakcie pracy.

Rano piję dużo kawy. Z mlekiem. Bez cukru. Parzona lub Nesca. W warszawskiej kawiarni najbardziej smakuje mi sojowe capuccino, w paryskiej lub włoskiej espresso. Poza tym herbata. Zielona, z jaśminem lub palonym ryżem. Kiedyś piłam Yerba Mate, ale parzenie jest zbyt skomplikowane. Dla mnie. Zostałam przy Earl Greyu.

Śniadanie solidne?

Nie jem rano.

Oj, niezdrowo.

Yes, father! Chyba że ktoś mi poda. W hotelach i rezydencjach dla pisarzy nie gardzę serami lub jajecznicą, ani sałatką owocową. Niestety, croissantami też nie. W domu, kiedy intensywnie piszę, żywię się zapasami. Migdały, orzechy, suszone borówki. W lepszych okresach - gorzka czekolada z pomarańczą, w gorszych - chałwa.

To jamnik chyba zadowolony?

Z żywienia? Tak sobie. Nienasycony. Pies jest szczęśliwy, gdy jestem obok. Nie znosi zostawać sam w domu. Piszczy, jęczy, drapie. Tłumaczę mu, że ma wreszcie spokój, mnóstwo książek dokoła i pustą kanapę. Ale nie, jemu to nie wystarcza. Może teraz, gdy już napiszę tę książkę o sławnych jamnikach i ich właścicielach (kto jest czyim właścicielem nie jest takie pewne), będzie zadowolony i odda się lekturze tego dzieła. Zajmie się oglądaniem psów Czechowa, Nabokova, Warhola i znajdzie pociechę w samotności.

4 komentarze:

  1. Wywiad perełka!!! Ogromne podziękowania panie Marcinie, takich szukać ze świecą w ręku...

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetny wywiad i intrygująca rozmówczyni! :) Fantastycznie!

    OdpowiedzUsuń
  3. Uwielbiam Tuszyńską. Wracam do jej książek. Jamnikarium - lektura obowiązkowa! Sama mam jamniczkę :))

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.