(c) Ryms |
Prace Andrzeja Kota znałam z legendarnego w latach siedemdziesiątych „Projektu” i wiedziałam, że chadza po Lublinie własnymi ścieżkami. Pewnego dnia, w bibliotece, zobaczyłam, jak do biurka podchodzi niewysoki, cichy mężczyzna i po chwili wahania, bez słowa, zabiera arkusze papieru i ołówek. Nie pamiętałabym o całej sytuacji, ale spojrzenie tego tajemniczego człowieka, w którym zobaczyłam coś magnetycznego, sprawiło, że przez wszystkie lata późniejszej znajomości – kiedy lekkim krokiem, po kociemu, przechodził obok – wiedziałam, jak ważna jest jego cicha bliskość.
Kiedyś z zapartym tchem patrzyłam, jak Andrzej pracuje: sekunda absolutnego skupienia i przepiękna, doskonale przemyślana praca powstała natychmiast, bez poprawek i wątpliwości. Andrzej ukochał litery i ten kawałek wszechświata, który stoi pomiędzy znakiem a obrazem. U niego było to tak genialnie spójne i naturalne, że zgubił odrębność tych światów, splótł je w jedno. Plastyczność świata wprowadził głęboko w literę i odwrotnie: przewrotnością i wieloznacznością słów uzupełniał grafikę – ilustrację, obraz.
Przychodził do naszej biblioteki od 1990 roku, zrobił w Galerii 31 pięć monograficznych wystaw. Ale czasem też (przy nieprawdopodobnie mocnej herbacie i takimże papierosie, z nogą założoną na nogę, którą rytmicznie poruszał), opowiadał o ilustratorach w oryginalny sposób: otwierał książki i zaczynała się niesamowita rozmowa pomiędzy nimi, artystami. Bywało, że i bibliotekarkom pokazywał coś, co szczególnie przykuło jego uwagę. „Patrz, jaki wspaniały układ! Widziałaś, jak on tu zaszalał? A tutaj ta czcionka! Patrz, jakie miękkie przejście!” Jeszcze wtedy nie do końca wiedziałam, że Wilbik, Truchanowska, Gaudasińska, Pokora, Wilkoń, Butenko, Stanny, Strumiłło są w książkach tak bardzo obecni, że na książki należy również patrzeć, a nie tylko je czytać.
I jeszcze jego umiejętność przekraczania granicy między kaligrafią a drukiem. Andrzej pracował w drukarniach lubelskich przez wiele lat. Znał dyscyplinę typografii i musztrę liter jak nikt inny. I może dlatego tworzył swoje alfabety, aby wypuścić litery, jak ptaki, choć na trochę na wolność. Otrzepywał je ze sztywności i otwierał ich powierzchnię. A tam, w środku – czego tam nie ma! W zakamarkach ruch i gwar, bywają tam koty, ptaki, koziołki. Litery poruszają się, przeciągają, niektóre z uśmiechem, inne trochę jakby zadziwione tym, co dzieje się dookoła. Każda litera ma swoją tajemną strukturę i siłę, które Andrzej doskonale rozumiał i szanował.
Kim był Andrzej Kot ? Człowiekiem stworzonym z innego materiału, nie z tego świata. Delikatny, śmiały nieśmiałością, uczciwy, szczery. Grafik, zecer, ilustrator książek. Rocznik 1946. Nie zdał matury w lubelskim plastyku z powodu braku postępów w matematyce, powołany do służby wojskowej PRL. Swoje nieprzystosowanie do rzeczywistości przypłacił chorobą, z którą był do końca życia. Pracował w lubelskich drukarniach. Polubili się z Leonem Urbańskim, który za opracowanie książki artystycznej Prawdziwa cnotka nie boi się kotka. Andrzej Matynia o Andrzeju Kocie i jego ekslibrisach, otrzymał w Lipsku, podczas Wystawy Sztuki Książki w 1989, nagrodę specjalną. Do lubelskiego oddziału ZPAP Kot został przyjęty w 1982 roku. W 1978 zakwalifikował się na International Biennial of Graphic Design Brno. Osiągał sukcesy, jego publikacje znajdują się w różnych miejscach na świecie, choćby w bibliotece University of Chicago. Ale na co dzień robił obchód miejsc zaprzyjaźnionych w Lublinie (a miał ich trochę) zbierał zamówienia na ekslibrisy i różne projekty okolicznościowych druków. Gawędził, „druczył”, „rozmnażał się na papierze” i rozdawał prace/grafiki hojną ręką.
Najprzyjemniej było słuchać Andrzeja Kota, kiedy dobrze się czuł, tryskał humorem i mówił wierszem. Słowa padały dowcipne i celne jak rysunek, zawsze wynalazł w nich coś, co nadawało im nieznany jeszcze wdzięk.
Zmarł 17 lutego 2015 roku. Nie zdążył zobaczyć książki o sobie "Ot Kot", którą tak bardzo się cieszył i która teraz, w pierwszą rocznicę Jego śmierci ukazała się w wydawnictwie TARARARA, dzięki ogromnemu zaangażowaniu innego plastyka, Jarka Koziary, ze słowem wstępnym Grzegorza Józefczuka.
Wierzę, że dzięki pieczołowicie przygotowanemu albumowi, miłośnicy świata książki, nie tylko z Lublina, dowiedzą się o bogactwie dzieła Andrzeja Kota i pokochają go tak, jak na to całym sobą zasłużył.
Krystyna Rybicka
Pierwodruk: "Druczenie Andrzeja Kota", [w:] "Ryms" nr 27, wiosna 2016, s. 10-11.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.