piątek, 22 sierpnia 2014

Peter May: "Też kiedyś byłem nieszczęśliwie zakochany"

Wyspa Lewis to ważna sceneria książek Petera Maya. Szkocki pisarz przygląda się nie tyle przyrodzie, co kondycji człowieka. Jego bohater prowadzi śledztwo, w którym ważnym świadkiem jest ludzka natura.

Położona na północy Wielkiej Brytanii wyspa uwiodła Petera Maya
(c) Mumbles Head / Foter / Creative Commons Attribution 2.0 Generic (CC BY 2.0)
Marcin Wilk: - Kiedy byłeś dziennikarzem, ciągle się gdzieś spieszyłeś i byłeś pod presją. Gdy jesteś pisarzem, coś się zmieniło?

Peter May: - O, widzę, że mnie doskonale rozumiesz... Życie w ciągłym pośpiechu to domena tego zawodu. Oczywiście niewiele się zmieniło. Było źle zresztą jeszcze w telewizji, w której pracowałem. Robiliśmy około 104 odcinków rocznie, więc możesz sobie wyobrazić, jak to wyglądało.

- Może lepiej nie!

- Pracowaliśmy w zespole sześciu piszących. Trzeba było zredagować odcinek na przykład w ciągu dwóch dni. I nie było możliwości przedłużenia tego terminu.

Peter May
(c) Vincent Loisin 
- Ale też przeniosłeś ze swojego dziennikarskiego doświadczenia potrzebę robienia dokumentacji. Zanim siądziesz do pisania podobno spędzasz nad nią kilka miesięcy. Potem książka z Ciebie się wylewa?

- Tak to właśnie wygląda. Zresztą o wiele bardziej wolę moment zbierania materiałów niż pisania. Komponowanie słów i zdań jest ciężkie. Niszczy moje życie (śmiech). Dokumentowanie to zabawa. Kiedy byłem dziennikarzem, nigdy nie miałem problemu z tym, by podnieść słuchawkę telefonu, wykręcić odpowiedni numer i poprosić o pomoc. Kontaktowałem się z ludźmi z różnych stron świata zresztą. Podczas tej pracy spotkałem wiele wspaniałych osób.

- I tak to też wygląda w przypadku książek?

- No tak. Spotykam się z ludźmi, przeglądam Internet, uderzam do ekspertów. W mojej głowie rośnie ziarenko pomysłu. Na początku nie wiem, co z niego się wykształci. Ale zawsze jest to ogromna przygoda.

- Jeździsz też, domyślam się, w miejsca, o których piszesz.

- Oczywiście. Jak zrobię już wszystkie te rzeczy dokumentacyjne, piszę coś w rodzaju rozbudowanego streszczenia. To jest około 20-25 tys. słów. Piszę, co mam w głowie. Na tym etapie nie przejmuję się jakością. Po prostu próbuję rozlanemu w głowie pomysłowi nadać jakaś strukturę. Coś opowiedzieć. To jest podstawa do pisania ostatecznego.

- I potem się zaczyna. Gehenna.

- Wstaję o 6 rano i piszę około 3 tysięcy słów dziennie. Taki mam tryb pracy.

- Miewasz blokady twórcze?

- Otóż nie. Nigdy. Właśnie przez te 3 tysiące słów. Mój komputer po tych 3 tysiącach się blokuje. Nawet jeśli ma to się stać w środku zdania. Dzięki temu na drugi dzień z niecierpliwością siadam do pisania. I tak to działa. Dlatego powtarzam często "Nie dziel dni wedle rozdziałów, bo potem będziesz siedzieć nad czystą kartką i nic nie napiszesz".

- A jak docierasz do ekspertów?

- Po prostu się zwracam do nich z określoną prośbą. Zawsze zresztą spotykam kogoś "po drodze". W przypadku trylogii, która właśnie się pojawiła w Polsce, musisz wiedzieć, że kiedyś  mieszkałem na wyspie Lewis przez 5 lat po 5 miesięcy. Byłem zresztą producentem filmu telewizyjnego, którego akcja się tam rozgrywała. W naturalny sposób wsiąkłem w to środowisko. Purytańskie, specyficzne... Potem miałem jednak przerwę, 10 lat. Pojechałem wtedy tam na rowerze i zacząłem rozmawiać z lokalnym detektywem. Były rozmowy z policjantami, lekarzami, działaczami...

- Dużo alkoholu pewnie się przelało.

- Też. Gdy starasz się być między ludźmi, tak to właśnie wygląda. Nie można być obcym i swojakiem zarazem. Ludzie zaczynają się otwierać po pewnej ilości whiskey. Sam przecież wiesz.

- Co nie co. Swoją drogą: w dużej mierze wykonujesz podczas dokumentacji pracę psychologa. Musisz wejść w czyjąś historię. Czuć to zresztą w książce "Człowiek z wyspy Lewis", gdzie sporo piszesz o relacjach i emocjach.

-  To fakt. Interesowała mnie kondycja ludzka. Można przecież siąść w fotelu i wymyślić jakaś wspaniałą historię. Ale to nic nie będzie znaczyć, jeśli czytelnik nie wejdzie w charaktery moich bohaterów. Stąd starałem się napisać coś, z czym czytelnicy będą mogli się zidentyfikować. Tak konstruowałem mojego głównego bohatera...

- Fina Macleoda.

- On jest taki jak my. Popełnia błędy, wykoleja się, przechodzi różne etapy w życiu. Popełnia dużo złych decyzji, wiele rzeczy żałuje. Jest taki jak ludzie, których spotykamy. Nie sądzisz?

- Coś w tym jest.

- W przypadku tej trylogii zresztą muszę powiedzieć jeszcze o jednej rzeczy. Wcześniej pisałem dużo kryminałów i thrillerów. Teraz przeszedłem na nieco inny poziom. Psychologiczny. Wcześniej nie pisałem tak bardzo osobiście. Nie sięgałem po swoje doświadczenia, nie wyciągałem ich na światło dzienne.

- Aż tak?

- No niestety. Albo na szczęście. Na przykład ja, podobnie jak Fin w pierwszej części "Czarny dom", też kiedyś byłem zakochany w dziewczynce, z którą chodziłem do szkoły. A potem straciłem z nią kontakt. Z kolei w książce, która się pokazała teraz w Polsce, "Człowiek z wyspy Lewis", pojawia się starszy człowiek chorujący na demencję. Jego postać w dużej mierze wzorowana jest na moim ojcu...

 - Sporo myślisz o czytelniku jako takim?

- Chyba wcale. Wystarczy, że postrzegam siebie jako czytelnika swojej własnej opowieści. Jeśli historia porusza mnie, ma na mnie wpływ, sprawia, że się śmieje i że płaczę, to już jest dobrze.

- Pytam o to, bo Twoje książki są przekładane i czytane w różnych zakątkach świata.

- No tak, spotykamy się nawet właśnie przed moim pobytem w Czechach.

- Czytelnicy z różnych stron zapewne różnie odczytują Twoją fabułę?

- Co prawda znam doskonale i Francję, i Szkocję - w obu miejscach mieszkałem przez lata - to ciągle ten sam skrawek ziemi. Chociaż akurat, jak wszyscy wiemy, dzieli nas wiele. (śmiech) Natomiast spędziłem też wiele lat w Chinach. Jeździłem tam wielokrotnie i nawet wydano tam moje książki. Ale, wiesz co?

Albatros/Kuryłowicz, Warszawa 2014.
- No?

- Ludzie tam są tacy sami jak tu. Więc i oni czują moje historie. Pod spodem kulturowego płaszcza mają te same emocje, nadzieje, rozczarowania. Ludzkość to jeden gatunek. Tworzymy wielką ponadkulturową wspólnotę.Wiem o tym.

1 komentarz:

  1. Dzisiaj skończyłam czytać "Czarny dom" i jestem bardzo zadowolona. Powieść bardzo przypadła mi do gustu, choć myślałam, że wątek kryminalny będzie bardziej rozbudowany. May genialnie opowiada historię swoich bohaterów, znakomicie wplata kolejne wątki i wyjaśnia szczegóły z przeszłości. Poza tym - przy czytaniu tej książki miałam wrażenie, że sama jestem na niej, dawno nie czytałam tak bardzo unaoczniających opisów. Świetna książka psychologiczno - obyczajowa. Planuję na pewno przeczytać kolejne tomy. :)

    Ciekawa metoda z tymi 3 tysiącami słów. Nie ma mowy o wyczerpaniu się do pewnego momentu, jeśli akurat pisanie zostanie przerwane w takim momencie, że pisałoby się dalej. Do następnego dnia pomysł się może rozwinąć.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.