(c) Archiwum Beaty Chomątowskiej |
BEATA CHOMĄTOWSKA: W różnych miejscach. Na przykład siadam przy domowym stoliku, który służy mi za biurko. Kiedy pracowałam w redakcji, zdarzało mi się pisać w pracy. Lubię pisać w kawiarniach i pociągach.
Ten stolik to...
...Ikeowy, Fusion, taki o zaokrąglonych rogach, z brązowego drewna, made in Bulgaria. Pamiętam doskonale dzień, w którym trafił do naszego mieszkania – pojechaliśmy po niego razem z moim kolegą Wojtkiem Cegielskim, reporterem radiowym, aż do Janek, bo tylko tam było kilka ostatních egzemplarzy, a Wojtek jako jedyny w moim otoczeniu dysponował wtedy autem. Potem staliśmy chyba z półtorej godziny w korku, a na koniec jeszcze zbiorowo skręcaliśmy stół przy pomocy instrukcji, popijając wino, bo uparłam się, że tego samego dnia musi w domu stanąć. Jego podstawowa rola to moje biurko do pracy, ale kiedy przychodzą goście, zdarza się mu służyć za tradycyjny stół. Przestawianie stosów książek to wtedy udręka, dlatego gości zwykle zapraszam do kuchni. Tam też jest stół, tradycyjny, znacznie większy i stary, zdarza mi się przenosić do niego, kiedy jestem sama w domu. Bo na ogół pracuję właśnie w swoim mieszkaniu. Choć od razu zaznaczę, że nie jestem w stanie pisać, gdy w tym samym pomieszczeniu są bliscy. Najlepiej, gdy jestem sama. Ewentualnie w obecności obcych, to jak biały szum.
Ale to już chyba nie w domu?
Na przykład w kawiarnii. Nie znam ludzi wokół, zakładam słuchawki i piszę. Bywa, że tak lepiej jest się skoncentrować, podczas gdy w domu wiele rzeczy rozprasza. Zresztą z miejscem jest bardzo podobnie. Poza tym musi być porządek. Idealna byłaby więc więzienna cela albo pokój bez klamek. Gdy chcę się skupić, zaczynam sprzątać, tak, żeby wokół był wizualny ład, a na stole tylko książki i notatki. Na stole, służącym za biurko, nie może znajdować się nic, co mnie rozprasza.
Ludzi obok też być nie może, jak już wiemy.
Tak. Nawet kota wyrzucam, żeby mi nie przeszkadzał.
Biedny.
Podczas pisania tekstów jeszcze tak bardzo mi to nie przeszkadza, ale przy pracy nad książką mam wręcz obsesję, że muszę być sama. Kiedy zamieszkałam na stałe ze swoim mężem, wydawało się mu naturalne, że ja siedzę przy biurku i coś piszę, a on na sofie i czyta. Więc prosiłam go, żeby wychodził, gdy zaczynam pracować. W porządku – tylko że ja nie byłam się w stanie wtedy skupić.
Naprawdę biedni oni, ten Twój kot i Twój mąż.
Na szczęście mąż już zrozumiał, że potrzebuję być sama. Dla niego początkowo to był problem, do czego przyznał się po jakimś czasie, ale już przerobiliśmy temat.
Uf.
Zastanawiałam się, skąd to samotnicze pisanie u mnie się bierze. Może dlatego, że byłam przez wiele lat jedynaczką? Mąż z kolei wychowywał się w jednym pokoju z bratem, więc naturalnie chce mieć towarzystwo. Mnie taka obecność rozprasza. Pisanie to dla mnie czynność niemal fizjologiczna, człowiek czuje się podczas niej obnażony i bezbronny. Pisząc przy kimś, czuję się, jakbym robiła ćwiczenia gimnastyczne na pokaz. Poza tym nie znoszę, gdy ktoś zagląda mi przez ramię i widzi jeszcze niegotowy tekst. W takiej sytuacji zamiast skoncentrować się na pisaniu, muszę wtedy zważać na drugą osobę, zastanawiać się, jak wyglądam, czy się garbię, czy nie…
No pięknie! Garbisz się przy pisaniu!
Garbię się, tak sądzę, choć z tym akurat walczę, bo to kiepski nawyk. Mam też pewnie rozczochrane włosy, robię dziwne miny, gapię się w przestrzeń… Nie analizujesz wtedy swoich zachowań ani ich nie kontrolujesz. Wkładasz coś, w czym czujesz się najwygodniej, i skupiasz się na swojej głowie. I tyle. Dlatego nikt nie ma prawa cię widzieć. To jest taki stan...
...transu?
Coś w tym stylu. Dlatego musisz też czuć się totalnie swobodnie. W towarzystwie innych, z szacunku dla siebie i dla nich, trzymasz fason. Lubię też skupiać się na jednej czynności – jeśli z kimś przebywam, to poświęcam mu uwagę, jak pracuję, to pracuję. Nie da się tego połączyć.
A niektórzy łączą.
Ja się wtedy czuję przy moim stole Fusion made in Bulgaria jak Zorka Wollny, artystka, która przez tydzień mieszkała właśnie w Ikei. Pozwoliła się wystawić na widok publiczny, jadła, spała i pracowała na oczach publiczności, wchodziła z nią w interakcje. Tylko to było świadome działanie, eksperyment.
Ale w kawiarni umiesz odciąć się od otoczenia.
–Rzeczywiście trochę to dziwne, ale kawiarnia jest obcą przestrzenią i traktuję ją wtedy jako dekorację. Podobnie jest w pociągu. Kiedyś miałam w ogóle ogromny problem ze skupieniem się poza własnym pustym pokojem, ale pracując przez kilkanaście lat etatowo jako dziennikarka w różnych strasznych newswroomach, nauczyłam się nakładać słuchawki, odcinać od otoczenia i skupiać na tekście. Nie było innego wyjścia, zwłaszcza że w gazecie codziennej masz bardzo mało czasu na oddanie materiału.
No tak.
„Prawdziwych przyjaciół poznaje się w Bredzie“ pisałam pod koniec pracy w dziale ekonomicznym „Rzeczpospolitej“, w przerwach pracy redakcyjnej, czekając na teksty od dziennikarzy. Ale może się udało, bo to była fabuła? Otoczenie mi w każdym razie nie przeszkadzało, wręcz jakoś stymulowało.
Pisanie w przerwach w pracy to chyba jakiś hardcore.
Pracę nad „Bredą“ akurat dobrze wspominam przez ten abstrakcyjny kontekst – z jednej strony procenty, indeksy giełdowe i poważne wypowiedzi poważnych prezesów, a z drugiej perypetie pary Polaków w narkotyczno-imprezowym rajdzie po Holandii. Byłam wtedy jedyną kobietą wśród redaktorów i zaśmiewałam się w duchu, myśląc, jak też zareagowaliby moi koledzy – których niniejszym serdecznie pozdrawiam – gdyby mogli zobaczyć niektóre fragmenty powstającej wówczas fabuły. Ale lekko nie było. Czasem pisałam też po pracy. Pisałam popołudniami lub wieczorami, pisałam w weekendy, ewentualnie brałam urlop.
Urlop od pracy, żeby pracować. Gratuluję!
Nie było wyjścia, jeśli po trzydziestce chcesz nadrobić czas zbyt długo zmitrężony w działach ekonomicznych, musisz zacisnąć zęby. Najgorzej chyba było przy „Pałacu“. Nastawiałam budzik na 5 rano i pierwszą rzeczą, którą starałam się robić przed wyjściem do etatowej pracy o godzinie 10, było pisanie właśnie. Po powrocie z pracy też pisałam.
Głowa mnie już boli od tego słowa „pisanie“. I od budzika, który dzwoni o 5 rano.
Oczywiście 5 rano to chora pora, dawniej zdarzało mi się o takiej godzinie raczej kłaść spać, ale powiem szczerze, że teraz zdecydowanie wolę poranki.
Serio?
Tak. Mam nawet swoje rytuały, które budzą mnie do życia: najpierw joga, którą ćwiczę od lat, gorąca woda z cytryną, potem śniadanie – z reguły jest to owsianka z owocami albo orzechami, danie, które można przyrządzić na dziesiątki sposobów, w zależności od pory roku. Lubię sobie też zrobić listę rzeczy do zrobienia, plan dnia. Zwykle wstaję o tej samej porze, czyli około 7, i staram się usiąść do roboty o 9. Przekonałam się, że ranek to najlepsza pora na twórcze myślenie, tylko trzeba się pilnować, żeby w pierwszej kolejności zabrać się za pisanie, a nie rozpraszać na inne sprawy, bo wtedy dzień z głowy. Powtarzam to sobie, bo jestem przecież również leniem i bardzo łatwo się dekoncentruję, wchodzę na przykład na fejsbuki, zaraz robi się 11, stwierdzę, że muszę iść na spacer, z kimś się spotkać, załatwić coś, a jeszcze zbliża się deadline na zamówiony tekst...
Znam to!
Mam teraz taki plan, żeby – gdy nie chodzę do pracy – zaczynać od najważniejszej rzeczy, czyli książki. I wyrabiać normę.
Powiało grozą.
Nie zawsze się udaje, bo bywam niekonsekwentna, ale staram się zdyscyplinować. To jak ćwiczenia – musisz wykonywać je regularnie, jeśli chcesz utrzymać się w formie. Idealnie byłoby poświęcać na pisanie książki osiem godzin dziennie, czyli standardowy dzień pracy. Ale nie zawsze udaje mi się tyle wysiedzieć. Nie jestem robotem. Zanim złapię myśl, potrzebuję też przespacerować się, pojechać gdzieś rowerem, pogapić się w niebo. Zwłaszcza, że przez część tygodnia mam też inne obowiązki. Ale założenie, że przynajmniej jeden pełny dzień dedykuje się wyłącznie pisaniu, nie byłoby złe. I powiedzmy w pozostałe dni tygodnia po 4-5 godzin.
No nie wiem.
Tylko trzeba się wtedy maksymalnie skupić. Najgorsze jest rozproszenie uwagi.
Z moich obserwacji wynika, że najgorsze są jednak Internety.
Odkąd mam internet mobilny, jest to dla mnie spory problem, przyznaję. Szukasz informacji, przy okazji przekierujesz się na kolejną stronę, jeszcze jedną i ani się obejrzysz, minęła godzina, a ty, zamiast przeczytać w tym czasie książkę, pochłonąłeś kilkanaście newsów kompletnie bez znaczenia, jak śmieciowe jedzenie. Przy okazji wchłaniasz też sporo fast-foodowego, uproszczonego języka. Zmienia się praca mózgu, osłabia jego część odpowiedzialną za pamięć i koncentrację. Więc walczę z tym we własnym interesie. Wiesz, że kiedyś mi się udało odciąć nawet na trzy tygodnie?
Ale narkotyki w postaci Internetu okazały się silniejsze?
Kupowałam coś na allegro, weszłam na stare konto mailowe na jednym z portali, które sprawdzam raz na rok, tam był czerwony pasek z informacją, kliknęłam, no i znów się zaczęło.
Mówiłem.
Całkiem się nie odetnę, ale staram się kontrolować czas spędzany w sieci. Kiedy pracuję, ustawiam sobie teraz aplikację Pomodoro, tykający budzik, który wylicza 45 minut pracy i 40 minut przerwy. Trochę faszystowska to metoda, ale działa. Korzystam też z programów czasowo blokujących dostęp do Facebooka i portali informacyjnych.
Chyba założę tę aplikację, ale nie obiecuję, że skorzystam.
Dobrze mi się pisze też w Berlinie, bo kiedy tam jadę co parę tygodni, to odcinam się zupełnie od bieżących wydarzeń w Polsce, a na dodatek mam tam takie miejscówki, w których wifi kiepsko działa. Żeby skorzystać z internetu, trzeba zejść na parter, łapać zasięg albo poszukać kawiarni z dostępem do sieci.
Ja z Berlina ostatnio przywiozłem na przykład piękne notesy.
Też bardzo lubię gadżety piśmiennicze. Na codzień piszę na komputerze, ale kiedy nie muszę go zabierać ze sobą, lubię też pisać ręcznie, zapisuję sobie pomysły, zdania albo całe akapity książki – jest w tym inny rytm i inna jakość. W Berlinie też mam kilka ulubionych sklepów, w tym Schwesterherz na Friedrichshain i R.S.V.P. w Mitte. Skoro już mówimy o markach, to jestem też uzależniona od prostych notesów i cienkopisów 0.5 Muji, lubię duńską firmę Hay i japońskie notesy Midori, ręcznie zszywane, ze specjalnej jakości papierem, w których zupełnie inaczej pisze się piórem. Poza tym oczywiście Moleskiny. Jest też coraz więcej polskich wytwórców z pięknym wzornictwem – jak Magdalena Tekieli czy Papierniczeni. W ogóle notesy to świetna sprawa. Kupuję je i potem trochę szkoda mi z nich korzystać.
Jak to?
Mam takie wyobrażenie, że kupuję notes i będę w nim robić wzorowe, uporządkowane notatki, a potem chaotycznie bazgrzę.
Chaos to chyba jednak niefajna cecha, powiem Ci.
Czy ja wiem? Chaos jest twórczy, choć dobrze, żeby był w jakiś sposób kontrolowany. Bo zdarza się, że przeznaczam jakiś zeszyt na materiały do książki, nawet opatruję go stosownym tytułem, a za jakiś czas okazuje się, że sąsiadują z nim notatki z rozmów do tekstów dla „Tygodnika Powszechnego“, obliczenia do wniosku o dotację i listy zadań.
Potworne.
Na szczęście jestem wzrokowcem i potrafię zapamiętać, że coś było napisane na prawej stronie piątej kartki od góry, w czarnym notesie numer trzy.
Mimo wszystko.
Ten chaos źle się skończył przy „Stacji Muranów“. Miałam wtedy wielu rozmówców i bardzo dużo wspaniałych notesów. Kiedy przyszło do spisywania notatek z tych spotkań, sporo czasu mi zajęło odszukiwanie kolejnych części rozmów z tymi samymi osobami.
Oszalałbym chyba.
W bibliotekach notorycznie zapominam notować numery stron i adresy bibliograficzne. Nawet gdy się pilnuję, zawsze czegoś brak. Potem na etapie redakcji trzeba uzupełniać, jeździć raz jeszcze, czekać na zamówienia. Bałaganiarstwo się mści. Wtedy miotam się, irytuję, przeklinam. Nie znoszę takiej mrówczej roboty .
Tak sobie myślę, że chyba nie chciałbym wtedy przebywać w jednym pokoju z Tobą.
Niektórzy jednak muszą ze mną wytrzymać. Na przykład Magda Budzińska, redaktorka w Wydawnictwie Czarne, której wtedy nienawidzę, choć poza tym uwielbiam.
Osobliwe zdanie wypowiedziałaś właśnie.
Magda jest niezmiernie dokładną, wręcz upierdliwą redaktorką. Nie odpuszcza, dopytuje, zaznacza na czerwono braki. Potrafi wprawić mnie w stan, w którym nienawidzę zarówno jej, jak i siebie, a zwłaszcza tego, co sama napisałam i teraz muszę czytać po raz dziesiąty.
Już, już. Powiedz lepiej, czy znajdujesz czas dla siebie przy tym całym piszoholizmie.
Staram się o siebie dbać. Przez dwa lata, kiedy pracowałam pełnoetatowo w redakcji, rozkręcałam organizację pozarządową i jednocześnie pisałam jedną książkę zaraz po drugiej, wiedząc, że inaczej nie nadrobię czasu strawionego w redakcjach ekonomicznych, nie miałam wolnego weekendu przez kilka miesięcy. Więc kiedy wreszcie przychodził już ten upragniony dzień lub dwa bez obowiązków, padałam i spędzałam go z gorączką w łóżku. Organizm sam dawał znać, że ma dość. Nadal lubię intensywnie pracować, ale już się tak nie forsuję. Stale jestem w ruchu, bo po mieście poruszam się wyłącznie rowerem albo piechotą, nie mam prawa jazdy. Od paru lat ćwiczę jogę, dwa lata temu wkręciłam się też w regularne bieganie – to jak medytacja w ruchu, nic lepiej nie czyści głowy. Staram się wreszcie, by mieć jeden dzień w tygodniu kompletnie wolny od wszystkiego, tylko dla siebie, bliskich i przyjaciół. Czasem jest to pół jednego dnia, czasem pół drugiego – ale ważne jest, żeby mieć czas na reset. Odpoczywam też, czytając książki. Czasem pół dnia leżąc po prostu z książką w łóżku albo w wannie.
Brzmi to wszystko dość klarownie.
Bo po latach dość chaotycznego stylu życia, zauważyłam, że dobrze działa na mnie stały rytm. Chodzenie spać i wstawanie mniej więcej o tej samej porze. Oczywiście odstępstwa się zdarzają, ale na codzień lubię mieć pewne ramy, które trzymają w pionie. Inaczej się źle czuję.
Skoro o samopoczuciu mowa, co pijesz podczas pisania?
Zaczynam dzień od wody z cytryną. A dokładnie: gorącej wody z dolewką gazowanej i cytryną. Na kawę przychodzi czas dopiero przy śniadaniu, przed pracą. Zaparzam sobie ją w takiej metalowej, ciśnieniowej kawiarce i siadam do komputera, wstając co jakiś czas po dolewkę. Zwykle podczas pisania schodzą dwie takie kawiarki. Potem w ciągu dnia piję wodę, zieloną herbatę. Czasem lubię też wyjść na kawę gdzieś w okolicy, zmienić otoczenie, rozejrzeć się. Tylko trzeba uważać, żeby nie spotkać kogoś znajomego, co jest trudne, gdy mieszka się w okolicy placu Zbawiciela. Bo wtedy życie towarzyskie bierze górę i dzień na pisanie stracony.
A jedzenie?
W przerwie mogę coś na szybko pochłonąć. Ale w połowie dnia pojawia się potrzeba wyjścia na obiad albo zamówienia go. To bywa przydatne również z innych powodów, bo nie umiem się skoncentrować dłużej niż powiedzmy na dwie godziny pisania ciągiem – potem trzeba zrobić dłuższą przerwę i znów można siadać do pracy.
Ty jesteś chaotyczna a jednak zorganizowana – tak bym to ujął.
Sądzę, że to raczej ciągła walka dwóch żywiołów: porządku i chaosu. Chaos jest przyrodzony, ale rozsądek podpowiada, żeby trzymać go w ryzach. Paradoksalnie, posiadanie innych obowiązków w tym pomaga. Mam wrażenie, że gdybym dysponowała nieskończonym oceanem czasu tylko na pisanie, to mogłabym kompletnie odpłynąć i nie napisać nic.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.