poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Kto żyje, musi się bać.


Wojna trwa, młodość się kończy, a ukochany pies odchodzi. Jaki jest sens życia? – pyta SANDOR MARAI w pierwszym tomie „Dzienników”.



Odpowiedź nie może być budująca. Bo, doprawdy, nie ma powodów do szczęścia.

Ba – do zwyczajnych uniesień nie ma zbyt wielu powodów. Na przykład do radości.

"NIE WIDZĘ ŻADNEGO CELU, BY ŻYĆ"

„W moim życiu jest za mało radości” – czytamy na stronie 23. Na stronie 64 natkniemy się na słowa o tym, że człowiek nie ma talentu do radości.

A skoro nie ma radości, to po co żyć?

Bez sensu. W jednym momencie pada nawet stwierdzenie wprost: „Nie widzę żadnego celu, by żyć”.

Ale nie tylko o (braku) radości czy braku sensu jest u MARAIEGO. Sporo jest też o pragnieniu śmierci, które pojawia się teraz (w wieku dorosłym) tak naturalnie jak u młodych pragnienie sukcesu lub szczęścia.

Odnajdziemy też porażającą konstatację: „Kto żyje, musi się bać”.

I tak dalej, i tak dalej.

PERFUMY I MYDEŁKA

Rezygnacja i zwątpienie pojawiają się tu co chwilę. Przybierają one nierzadko filozoficzną formę refleksji nad naturą ludzką i prowokują do wypowiadania zasadniczych zdań o świecie („Piekło zaczyna się wtedy, kiedy się nie kochamy”). Malują one horyzont rozpaczy pisarza, który zaczyna pisanie dziennika dokładnie w momencie, gdy postanawia kończyć pracę dziennikarską i zając się tylko literaturą.

Poważne są rozterki mężczyzny w kryzysie wieku średniego (43 lata), który codziennie musi się konfrontować z wojenną rzeczywistością (Węgry, rok 1943). Trwają w końcu obok bombardowania, dokonuje się rzeź Żydów (MARAI sporo miejsca poświęca zwłaszcza dzieciom żydowskim), odchodzi kultura europejska, w kształcie jaki znają ludzie wykształceni przed wojną.

Rozterki są więc poważne, chociaż – prawdę mówiąc – cienka bywa u MARAIEGO granica pomiędzy poważnymi rozważaniami a zwykłym marudzeniem i narzekaniem. MARAI, urodzony dokładnie w 1900 roku, był synem adwokata i mógł się cieszyć dość wygodnym życiem przed 1939 rokiem. Dość zabawnie więc brzmi podczas wojny rozpacz mężczyzny, który nie ma już dostępu do swoich ulubionych firmowych perfum czy mydełek i zmuszony jest do używania czegoś, z czego ledwie da się uformować pianę.

Dobrze, że zaraz potem następują zapiski z lektur.

BEZSENNOŚĆ

Bo MARAI w swoim „Dzienniku” (tom pierwszy z pięciu – doprowadzony do roku 1948 - ukazał się właśnie w znakomitym przekładzie Teresy Worowskiej) to także czytelnik.

„To moja ojczyzna ten pokój pełen książek” – notuje podczas wojny, gdy nie wiadomo, czy będzie mógł jeszcze cieszyć się zasobami swojej biblioteki. Wśród lektur węgierskiego intelektualisty jest klasyka literatury europejskiej. PLATON, SPENGLER czy WOOLF, o której pisze „cicha, poważna słowa w każdym słowie” – to tylko ledwie trzy przykłady z długiej listy nazwisk, które padają w ciągu 200 pierwszych stron tych zapisków.

MARAI pisze jak typowy intelektualista, ale to także dziennik intymny, a więc sprawy zasadniczej wagi przeplatają się z prozą życia. Nie myślę teraz tylko o narzekaniu na braki perfum, ale i o uwagach dotyczących kwestii materialnych czy fizjologicznych. 

Na przykład:
- sporej sumy pieniędzy za sprzedaż książek nie będzie, bo pożera je podatek wojenny;
- odnaleziona pod koniec wojny walizka okazuje się bezcenna, bo zawiera w sobie wysokiej jakości bieliznę, której nie będzie można na pewno bardzo szybko dostać;
- sen na ogół kończy się o godzinie trzeciej i potem leży się z otwartymi oczyma po ciemku aż do rana.

Ot, życie.

UKOCHANY PIES

Nie byłbym sobą, gdybym nie zwrócił uwagi też na to, jak pięknie MARAI pisze o swoim psie. Odchodzenie Jimmy’ego pisarz przeżywa bardzo, a rozstanie z nim porównuje do pożegnania z ojcem. Gdy Jimmy już umiera, MARAI widzi w tym dostojeństwo porównywalne z „ostatnim poruszeniem tańca Niżyńskiego”.

Prawda, że wspaniały?

***

Dużo by pisać o tym dzienniku. Na pewno nie wolno go czytać naraz. Haust takiej lektury byłby niebezpieczny z wielu powodów. Także dlatego, że te zapiski czytane niespiesznie, prowokują do tego, by uczciwie zastanowić się, kim my tak naprawdę się stajemy w obliczu przemijania i utraty.

Przeł. Teresa Worowska,
Czytelnik, Warszawa 2016.

2 komentarze:

  1. Nawiązując do ostatniego akapitu: przede wszystkim jest to tak genialny dziennik, że trzeba delektować się każdym słowem i myśleć nad tymi słowami, przypominać je sobie w pamięci i wracać. Najlepiej mieć go zawsze obok siebie. Zachwycające w nim jest przede wszystkim postawa autora, który jest bardzo blisko czytelnika. Czasami w jakiś nierealny sposób czuć jego dotyk. Każdy z nas ma w sobie cząstkę melancholii... jak Marai.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O tak. MELANCHOLIA!

      Podpisuję się pod tym komentarzem.

      Usuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.