Wojna
trwa, młodość się kończy, a ukochany pies odchodzi. Jaki jest sens życia? –
pyta SANDOR MARAI w pierwszym tomie „Dzienników”.
Odpowiedź
nie może być budująca. Bo, doprawdy, nie ma powodów do szczęścia.
Ba –
do zwyczajnych uniesień nie ma zbyt wielu powodów. Na przykład do radości.
"NIE WIDZĘ ŻADNEGO CELU, BY ŻYĆ"
„W moim życiu jest za mało radości” – czytamy na stronie 23. Na stronie 64 natkniemy się na słowa o tym, że człowiek nie ma talentu do radości.
A
skoro nie ma radości, to po co żyć?
Bez
sensu. W jednym momencie pada nawet stwierdzenie wprost: „Nie widzę żadnego
celu, by żyć”.
Ale
nie tylko o (braku) radości czy braku sensu jest u MARAIEGO. Sporo jest też o
pragnieniu śmierci, które pojawia się teraz (w wieku dorosłym) tak naturalnie
jak u młodych pragnienie sukcesu lub szczęścia.
Odnajdziemy
też porażającą konstatację: „Kto żyje, musi się bać”.
I
tak dalej, i tak dalej.
PERFUMY I MYDEŁKA
PERFUMY I MYDEŁKA
Rezygnacja
i zwątpienie pojawiają się tu co chwilę. Przybierają one nierzadko filozoficzną
formę refleksji nad naturą ludzką i prowokują do wypowiadania zasadniczych zdań
o świecie („Piekło zaczyna się wtedy, kiedy się nie kochamy”). Malują
one horyzont rozpaczy pisarza, który zaczyna pisanie dziennika dokładnie w
momencie, gdy postanawia kończyć pracę dziennikarską i zając się tylko
literaturą.
Poważne
są rozterki mężczyzny w kryzysie wieku średniego (43 lata), który codziennie
musi się konfrontować z wojenną rzeczywistością (Węgry, rok 1943). Trwają w
końcu obok bombardowania, dokonuje się rzeź Żydów (MARAI sporo miejsca poświęca
zwłaszcza dzieciom żydowskim), odchodzi kultura europejska, w kształcie jaki
znają ludzie wykształceni przed wojną.
Rozterki
są więc poważne, chociaż – prawdę mówiąc – cienka bywa u MARAIEGO granica
pomiędzy poważnymi rozważaniami a zwykłym marudzeniem i narzekaniem. MARAI,
urodzony dokładnie w 1900 roku, był synem adwokata i mógł się cieszyć dość wygodnym
życiem przed 1939 rokiem. Dość zabawnie więc brzmi podczas wojny rozpacz
mężczyzny, który nie ma już dostępu do swoich ulubionych firmowych perfum czy
mydełek i zmuszony jest do używania czegoś, z czego ledwie da się uformować
pianę.
Dobrze,
że zaraz potem następują zapiski z lektur.
BEZSENNOŚĆ
Bo
MARAI w swoim „Dzienniku” (tom pierwszy z pięciu – doprowadzony do roku 1948 -
ukazał się właśnie w znakomitym przekładzie Teresy Worowskiej) to także
czytelnik.
„To
moja ojczyzna ten pokój pełen książek” – notuje podczas wojny, gdy nie wiadomo,
czy będzie mógł jeszcze cieszyć się zasobami swojej biblioteki. Wśród
lektur węgierskiego intelektualisty jest klasyka literatury europejskiej.
PLATON, SPENGLER czy WOOLF, o której pisze „cicha, poważna słowa w każdym słowie”
– to tylko ledwie trzy przykłady z długiej listy nazwisk, które padają w ciągu 200
pierwszych stron tych zapisków.
MARAI
pisze jak typowy intelektualista, ale to także dziennik intymny, a więc sprawy
zasadniczej wagi przeplatają się z prozą życia. Nie myślę teraz tylko o
narzekaniu na braki perfum, ale i o uwagach dotyczących kwestii materialnych czy
fizjologicznych.
Na przykład:
- sporej
sumy pieniędzy za sprzedaż książek nie będzie, bo pożera je podatek wojenny;
-
odnaleziona pod koniec wojny walizka okazuje się bezcenna, bo zawiera w sobie
wysokiej jakości bieliznę, której nie będzie można na pewno bardzo szybko
dostać;
- sen
na ogół kończy się o godzinie trzeciej i potem leży się z otwartymi oczyma po
ciemku aż do rana.
Ot,
życie.
UKOCHANY PIES
UKOCHANY PIES
Nie
byłbym sobą, gdybym nie zwrócił uwagi też na to, jak pięknie MARAI pisze o
swoim psie. Odchodzenie Jimmy’ego pisarz przeżywa bardzo, a rozstanie z nim
porównuje do pożegnania z ojcem. Gdy Jimmy już umiera, MARAI widzi w tym
dostojeństwo porównywalne z „ostatnim poruszeniem tańca Niżyńskiego”.
Prawda,
że wspaniały?
***
Dużo
by pisać o tym dzienniku. Na pewno nie wolno go czytać naraz. Haust takiej
lektury byłby niebezpieczny z wielu powodów. Także dlatego, że te zapiski
czytane niespiesznie, prowokują do tego, by uczciwie zastanowić się, kim my tak
naprawdę się stajemy w obliczu przemijania i utraty.
Przeł. Teresa Worowska, Czytelnik, Warszawa 2016. |
Nawiązując do ostatniego akapitu: przede wszystkim jest to tak genialny dziennik, że trzeba delektować się każdym słowem i myśleć nad tymi słowami, przypominać je sobie w pamięci i wracać. Najlepiej mieć go zawsze obok siebie. Zachwycające w nim jest przede wszystkim postawa autora, który jest bardzo blisko czytelnika. Czasami w jakiś nierealny sposób czuć jego dotyk. Każdy z nas ma w sobie cząstkę melancholii... jak Marai.
OdpowiedzUsuńO tak. MELANCHOLIA!
UsuńPodpisuję się pod tym komentarzem.