wtorek, 20 września 2016

Rozmowy przy stole

Zwyczajność i codzienność jest siłą pisarstwa ELIZABETH STROUT. Tak było w przypadku "Mam na imię Lucy", tak jest i w przypadku "Braci Burgess" - choć to pod wieloma względami zupełnie inna książka.


Na pierwszy rzut oka wydaje się, że punkt wyjścia jest dość podobny: skonfrontować współczesnych bohaterów z ich przeszłością.

Chodzi zapewne o to, by przypatrzeć się, jacy są naprawdę - dla siebie i, co może najważniejsze, w relacjach z innymi.

***

O, tak. Relacje to bardzo dla STROUT istotny temat.

Do takiego wniosku doprowadziła mnie lektura "Mam na imię Lucy", ale i "Bracia Burgess" potwierdzają, że autorka jest na opisywanie międzyludzkich stosunków szczególnie uwrażliwiona.

Najbardziej interesują ją oczywiście bliskie relacje - bracia, żony, mężowie, dzieci, przyjaciele i przyjaciółki.

Kim są dla siebie? Co się kryje pod fasadą uprzejmości? Czy ich wizerunek odpowiada temu, kim są naprawdę?

Zadajemy sobie czasem te pytania w rozmowach między sobą - STROUT nie boi się na nie odpowiadać w literaturze.

***

Tytułowych braci Burgess STROUT traktuje jako pretekst.

Historia Jimiego i Boba jest więc pretekstem do tego, by opowiedzieć, co ukształtowało ich relacje rodzinne. (Oraz, być może, o tym, co kształtuje relacje w wielu rodzinach świata).

Sami - po tragicznym wypadku, w którym zginął ich ojciec - czekali na pierwszą-lepszą okazje, by uciec z rodzinnego miasteczka do Nowego Jorku.

Jim zawsze był wzorem dla Boba. I to właściwie się nie zmieniło. Właściwie.

Bo bracia teraz będą się musieli skonfrontować z pewną sytuacją związaną z ich siostrą i jej synem, Zachem.

Odżyją dawne urazy i napięcia, a ponowny kontakt, tak intensywny, w nieoczekiwany sposób zmieni wszystkich.

W tle (choć w pewnym momencie przecież to będzie coś o wiele więcej niż tylko tło) będzie natomiast Somalia. A raczej "Somalia" jako symbol uprzedzeń i leków, jakie każdy z nas nosi w sobie.

***

W "Braciach Burgess", inaczej niż w "Mam na imię Lucy", do głosu doszła narracyjna rozlewność. STROUT, choć nadal skupiona jest na zwyczajności i codzienności, tym razem pod tym względem się nie oszczędza.

Moim zdaniem to nie do końca dobrze, bo STROUT niestety zbyt często odpływała w magmę opowieści. O ile powściągliwość, precyzja i minimalizm działały na korzyść w "Mam na imię Lucy" i wydobywały z tego pisarstwa to, co najbardziej wartościowe, o tyle w przypadku "Braci Burgess" narracyjny rozmach nie zawsze działał tak jak powinien.

Z drugiej strony muszę być sprawiedliwym:

STROUT jest bez wątpienia mistrzynią w kategorii "opowieść o zwyczajności i codzienności". Potrafi ona bowiem z wyjątkową w literaturze wrażliwością dokonywać unikatowych obserwacji. Widać to na przykład we fragmentach o psie, który domaga się uwagi czy opisie spotkania rodzinnego przy wspólnym posiłku. Te momenty w jej pisarstwie zasługują na najważniejsze wyróżnienia i nagrody. STROUT pod tym względem nie ma sobie równych.
Przeł. Małgorzata Maruszkin
Wielka Litera, Warszawa 2016.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.