niedziela, 19 listopada 2017

Niedziela z "Rymsem": Agnieszka Wolny-Hamkało o tłumaczeniach

"Czasem któryś z poetów – także tych często tłumaczonych i obecnych w zagranicznych antologiach współczesnej polskiej poezji – mówi prowokacyjnie, że w przekład tekstów poetyckich w ogóle nie wierzy. Nie znaczy to oczywiście, że uważa tłumaczy za oszustów i hochsztaplerów, żerujących na cudzej pracy" - pisze AGNIESZKA WOLNY-HAMKAŁO w felietonie dla kwartalnika "Ryms".

Agnieszka Wolny-Hamkało
Fot. fot. Maciej Kulczyński

Bez nich nie znalibyśmy Hemingwaya, Flauberta, Musila, Susan Sontag ani Zadie Smith. Owszem, czytalibyśmy "Rozmowę mistrza Polikarpa ze śmiercią". Owszem, wystawialibyśmy "Dziady" i mieli kupę śmiechu, czytając "Lokomotywę" coraz szybciej i szybciej, jak chce tekst. Ale kim byśmy byli bez światowych literatur, tych cudownych wpływów, o których pisał Czapski: „Każdy wiew obcy wymaga wewnętrznej przebudowy, wymaga nowego wysiłku (…). Są to jednak warunki wszelkiego rozrostu”. Kim byśmy byli, gdyby nie tłumacze? I gdyby nie ów „wiew”?


Zapędy ksenofobiczne i ślepe umiłowanie „literatury narodowej”, która w rzeczywistości charakteryzowała się czymś w rodzaju prymatu patriotycznej treści nad artystyczną formą – wyszły na złe nie tylko takim malarzom jak Matejko. Czapski zaznacza, że nawoływania do rasowej czystości sztuki były popularne także w przedwojennych Niemczech. I nie wyszło to Niemcom (ani ich sztuce) na dobre. Ów „wiew”, o którym pisał malarz, zawdzięczamy tłumaczom nie tylko dlatego, że przekładają cudze światy na nasze: bardzo często to oni są ambasadorami konkretnych autorów i ich książek, wynajdują co wartościowsze kawałki i proponują je wydawcom. Jak bardzo trudna i ryzykowna to praca, mówi choćby podtytuł eseju o przekładzie autorstwa Stanisława Barańczaka: Tłumaczenie się z tego, że tłumaczy się wiersze również w celu wytłumaczenia innym tłumaczom, iż dla większości tłumaczeń wierszy nie ma wytłumaczenia.


Czasem któryś z poetów – także tych często tłumaczonych i obecnych w zagranicznych antologiach współczesnej polskiej poezji – mówi prowokacyjnie, że w przekład tekstów poetyckich w ogóle nie wierzy. Nie znaczy to oczywiście, że uważa tłumaczy za oszustów i hochsztaplerów, żerujących na cudzej pracy. Raczej odwrotnie: doskonale rozumie, że tłumacz poezji sam musi być utalentowanym poetą. Bo przekładanie wiersza jest w rzeczywistości tworzeniem go od nowa, na motywach innego tekstu. Można by to porównać z coverem, własną wariacją na temat cudzej piosenki. Jak zaznaczał Barańczak – tłumaczenie poezji jest zawsze aktem jej interpretacji, przeniesieniem w inny język (i inną kulturę) z próbą zachowania sensu (kwestią dyskusyjną jest, gdzie lokuje się ów sens poezji) i tożsamości wiersza. Jerzy Jarniewicz w posłowiu do antologii ośmiu poetek brytyjskich Poetki z Wysp pisze po prostu: „Nie ma wierszy w ogóle, wiersze zawsze są skądś”.


Już po przywołaniu tych kilku opinii specjalistów jasno widać, że problemy z przekładem mnożą się, zanim człowiek dobrnie do szczegółów operacyjnych. Nie może być inaczej; rzecz jest złożona: nawet nad użyciem słowa „przekład” należy się zastanowić. „Tłumaczenie” posiada bowiem w sobie ów cenny (dla Barańczaka) wymiar interpretacyjny.


Jak każda dziedzina, także historia przekładu ma swoje anegdotki środowiskowe i hermetyczne dowcipy, zrozumiałe tylko dla wybranych. Anegdotyczne na przykład stały się problemy z przełożeniem "Finnegans Wake" Jamesa Joyce’a – słynnego "Finneganów trenu", uznanego za najtrudniejszą do przetłumaczenia książkę świata. Tłumacze mocują się z nią od dziesięcioleci, a kolejne przekłady "Trenu" stały się okazją do zawodów: kto wskaże więcej błędów w przekładach na obce języki – ten król! Ale czy w przypadku tej książki można w ogóle mówić o błędach? Pole do interpretacji jest tu ogromne. W rozmowie opublikowanej w „Tygodniku Powszechnym” Grzegorz Jankowicz zapytał polskiego tłumacza "Trenu" Krzysztofa Bartnickiego czy „w przypadku utworu, który składa się z neologizmów, kalamburów, gier słownych i radykalnych eksperymentów formalnych, można w ogóle mówić o przekładzie?” Na co Bartnicki odpowiedział: „Wolę nazywać efekt swej pracy «spolszczeniem» nie po to, rzecz jasna, by ją deprecjonować, lecz po to, by najprecyzyjniej oddać jej charakter. Chodzi wszak o wymyślenie, a następnie wytworzenie odpowiednika, który nie tyle oddaje sens tłumaczonego słowa, ile powiela zasadę jego powstania i działania w obrębie całego dzieła. Tyle jeśli sądzić po owocu. Ale gdy siadałem do pracy, zamierzałem stworzyć «przekład».”


Wiadomo, istnieją autorzy łatwiej i trudniej przekładalni na języki obce. Niektórzy właśnie tu znajdują przyczynę międzynarodowej kariery naszego dyżurnego kandydata do Nobla Adama Zagajewskiego: jego wiersze dobrze brzmią po angielsku. Wyobraźmy sobie jednak „zabawy” z przełożeniem na angielski poezji bardziej oddalonej od podmiotu i językowo silnie autoerotycznej, skupionej na sobie, rozhuśtanej znaczeniowo, takiej, którą chętniej umieścilibyśmy w polu „lingwizmu”.


Książka Agnieszki Wolny-Hamkało
i Ilony Bałut "Nikt nas nie upomni"
została nominowana w 2017 roku
do Nagrody Polskiej Sekcji Ibby.

Wyd. Hokus-Pokus, Warszawa 2016
Ten sam poeta spolszczony przez dwóch różnych tłumaczy może się jawić dwojako: raz jako bardziej sentymentalny i patetyczny, raz jako potoczny i współczesny. Przyjemnie jest śledzić różnice w przekładach i w ten sposób podpatrywać pracę mistrza od kuchni. To demokratyczna przyjemność: w sieci można znaleźć na przykład wiersz słynnego Johna Berrymana w dwóch tłumaczeniach wybitnych poetów i tłumaczy: Stanisława Barańczaka i Piotra Sommera. Już na początku utworu widzimy, że jeden z nich postrzega to samo ciało jako „zwięzłe & rozkoszne”, podczas kiedy drugi widzi je jako „jędrne i wyborne”. I tak dalej.


Oczywiście przywiązujemy się do niektórych przekładów. Pamiętam, jak Janusz Głowacki podczas rozmowy o nowym przekładzie Jesienina zwierzył się telewidzom, że trudno mu przyzwyczaić się do zdań spolszczonych przez Adama Pomorskiego. To nie był już jego Jesienin. Wyobrażacie sobie państwo nowe tłumaczenie Przygód dobrego wojaka Szwejka? Albo uwspółcześnione Jądro ciemności Josepha Conrada? Cóż, taką książkę napisał właśnie Jacek Dukaj, który zaznaczył jednak: „Nie jestem tłumaczem. Jestem autorem Josepha Conrada piszącego "Heart of Darkness" dla dwudziestopierwszowiecznych polskich czytelników”. Książka nazywa się "Serce ciemności", a wydawca reklamuje ją jako „retelling”. Można przypuszczać, że w konstruowaniu swojego coveru Dukaj posunął się nieco dalej niż inni. Ale przekłady są potrzebne. Także nowe przekłady książek już wcześniej przetłumaczonych. Pomagają współczesnemu czytelnikowi utrzymać kontakt z tradycją. I dotleniają naszą literaturę, zapewniając jej ów „wiew”.


Tekst ukazał się w 30. numerze kwartalnika "Ryms".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.