niedziela, 7 stycznia 2018

Niedziela z "Rymsem": Roman Kurkiewicz o różowych chłopcach, niebieskich dziewczynkach

"Dobrze zacząć od banału, mając nadzieję, że potem może być już tylko lepiej. Otóż jak sądzę, książki dla dzieci są w istocie książkami dla dorosłych. Przecież dzieci kiedyś dorosną albo w dorosłych pozostanie wciąż wiele z dziecka, albo też – co wcale nie tak rzadkie – dorosłość nie nadejdzie, mimo że biblioteka będzie już wypełniona lekturami dozwolonymi od lat osiemnastu" - pisze ROMAN KURKIEWICZ w magazynie "Ryms".




Dobrze zacząć od banału, mając nadzieję, że potem może być już tylko lepiej. Otóż jak sądzę, książki dla dzieci są w istocie książkami dla dorosłych. Przecież dzieci kiedyś dorosną albo w dorosłych pozostanie wciąż wiele z dziecka, albo też – co wcale nie tak rzadkie – dorosłość nie nadejdzie, mimo że biblioteka będzie już wypełniona lekturami dozwolonymi od lat osiemnastu. To, czym nasiąkamy w dziecięcych lekturach – przeczytanych czy wysłuchanych – kształtuje nasze dojrzewanie, wpływa na nasze relacje ze światem i ludźmi, a może lepiej – z ludźmi i ze światem.

Jestem dość niefortunnym przypadkiem człowieka czytającego, który zamierza wypowiedzieć się na temat książek dziecięcych. Niefortunnym, ponieważ w moim gęstym czytelniczym życiorysie książki dla dzieci, czytane przeze mnie w dzieciństwie, zajmują dość marginalne miejsce. Moją pierwszą samodzielnie przeczytaną książką, gdzieś około szóstego roku życia, była… trylogia Sienkiewicza. Potem już na szczęście było tylko lepiej... Oczywiście jestem głęboko przekonany, że trylogia to lektura w pełni dziecięca oraz dziecięcość i infantylność groźną utrwalająca. Wśród swoich lektur odnajduję jednak również książki „dziecięce” (np. Jak Wojtek został strażakiem), z pełną skruchą przyznaję się do czytania ulubionej lektury Adolfa Hitlera, czyli książek Karola Maya o Winnetou i Old Schatterhandzie. Za najważniejsze książki dzieciństwa muszę uznać jednak dwie inne: Rudyarda Kiplinga Księgę dżungli i Daniela Defoe Przygody Robinsona Crusoe. Tyle autobiograficznych, może zbędnych, wtrętów.

Do rzeczy.

Ostatnio, po powrocie z Afganistanu, premier Donald Tusk zwierzył się po spotkaniu z żołnierzami walczącego tam polskiego kontyngentu: „Spotkałem prawdziwych facetów”. Prawdziwych, czyli jakich? Muskularnych, uzbrojonych, małomównych, twardych, schowanych za okularami słonecznymi i ubranych w buty z amerykańskiego supermarketu dla wojskowych? Jacy muszą być mężczyźni, żeby zasłużyć na miano prawdziwych facetów? Wojowniczy? Bojowi? Pędzący na złamanie karku hammerami, które nie są przygotowane na podstawową formę ataku talibów – miny? A może męscy są ci ich dowódcy, którzy zamiast wysyłać opancerzone rosomaki (wozy pancerne) na afgański front, wolą szminkować je czarną pastą do butów na paradę w Alejach Ujazdowskich przed premierem i prezydentem? Kiedy się zastanawiam nad tym fenomenem fascynacji – nieobcym i mnie w dzieciństwie (do dziś pamiętam ciężar i chłód czarnej tetetki, którą dał mi potrzymać wujek, marynarz z Helu...) – mam poczucie, że nie wyszedłem ze świata lektur o wojnie z Indianami, Szwedami, Ukraińcami, a tamte wzorce są wciąż ważne, żeby nie powiedzieć dominujące. Nie pamiętam z żadnej dziecięcej lektury postaci sanitariusza wojskowego, nie znam żadnej postaci pacyfisty, nie czytałem w dzieciństwie o Ghandim, nie znam opowieści o człowieku organizującym pomoc humanitarną, działającym gdzieś w świecie, o ratowniku drogowym, którym przecież może być każdy z nas, jeśli nauczy się robić sztuczne oddychanie. Nie pamiętam historii ratownika górskiego (nie mówię o Klimku Bachledzie), który naraża swoje życie, a czasami je traci, niosąc pomoc komuś, kto jej potrzebuje. Nie znam bohatera literackiego, który jest wolontariuszem: w szpitalu, w hospicjum, w szkole językowej, albo kopie studnie w Afganistanie, a nie strzela do tych, którzy przyszli po wodę. Nie znam książki dla dzieci o streetworkerach, ludziach pracujących z dziećmi ulicy. Nie znam opowieści o spotkaniu z cierpieniem zadawanym przez ludzi dorosłych. Nie znam książek o przemocy domowej, o narkotykach, bezsensie kupowania stosów zbędnych rzeczy. Zapewne takie są. Ale w naszych głowach wciąż istnieje rycerz, żołnierz – prawdziwy facet (myślę, że opowieść o prawdziwym facecie trzeba będzie opowiedzieć powtórnie, na nowo albo po raz pierwszy).

Nie wiem, kiedy sam się „wyleczyłem” z takiej fascynacji. Nie stało się to jednak dzięki książce, ale... dzięki mundurowi milicjanta, a dokładnie mówiąc, niektórym jego atrybutom, takim jak biały pas z koalicyjką, białe mankiety z czerwonym kółkiem zakazu wjazdu, milicyjny lizak i biała czapka... (były to elementy stroju „Mały milicjant drogówki”). Niestety, przyjęcie, z jakim spotkałem się na podwórku, na które udałem się dumny w stroju milicjanta drogówki, można porównać tylko z bluzgami, jakie wypisywano pod moimi wpisami na prawicowym blogu Salon24 kilkadziesiąt lat później...

Temat, którego również nie znam z lektur, to seksualność, dojrzewanie, ciało. To zmiany, jakie z niepokojem obserwuje mały człowiek, patrząc na swój doroślejący korpus i obserwując nowe uczucia, które go przerażają, zachwycają, wytrącają z ustalonego rytmu, zaburzają i stymulują... Fascynacje erotyczne, seksualne, miłosne zauroczenia... I sprawa najważniejsza – relacja z dziewczynami lub – co jeszcze trudniejsze – jakieś elementy wiedzy o zjawisku homoseksualności... świadomość, że ono jest, że może być doświadczeniem moim, mojego brata, siostry, przyjaciela. Czytaliście taką książkę? Nie? To nie przeczytacie. Może przesadzam, może to za wcześnie, może za dużo na raz, może trzeba poczekać. Ale może nie trzeba? Ostatnio wpadły mi do ręki dwie książeczki dla dzieci: Mała książka o śmierci, Mała książka o przemocy, wcześniej była o feminizmie i demokracji. A zatem można próbować... Oczywiście, gdy się mieszka w Szwecji. Zrzędzę. Ale podoba mi się literacka zabawa w odwracanie ról, w grę, w której muszę być nie tym, kim chcę, ale tym, kim boję się stać. Po to, by nauczyć się sobie radzić, żeby umieć oswoić nieprzychylnośc, wrogość, agresję świata i ludzi.

Kiedy w tym roku z moją kilkumiesięczną córeczką i jej mamą poszliśmy na paradę równości, pomyślałem sobie, że chciałbym, by w książce dla dzieci spróbowano opisać ten fenomen kolorowej radości i przyjaźni, a nawet użyto określenia wobec pary gejów: prawdziwi faceci. Chyba na to za wcześnie. Prawdziwi faceci to dzisiaj wciąż raczej ci, którzy dzielnie nas osłaniali – w swoich czarnych mundurach, zza przezroczystych tarczy, krzepko dzierżąc w dłoniach długie pały – przed grupkami innych prawdziwych facetów, krótko ostrzyżonych, z twarzami wykrzywionymi w mało życzliwych grymasach, krzyczących: Zrobimy z wami, co Hitler z Żydami.

Nie winię książek, których nie ma. Ja na nie czekam. Może ktoś już zasiada nad czystą kartką papieru: ona, on. Może nawet ja dojrzewam, żeby usiąść nad czystą kartką. Mała książeczka o niepopularnej tolerancji, inności, prawie do bycia kimś, kim chce się być. Nawet jeśli jestem dziewczynką marzącą o jakimś zawodzie, który dotychczas tradycyjnie wykonywali chłopcy; nawet jeśli jestem chłopcem, a moim wymarzonym zajęciem parały się dotąd wyłącznie kobiety. Po prostu czekam na książeczki na nowe czasy, bo one już nadeszły. Bo zawsze są nowe czasy i dlatego powinny powstawać nowe opowieści na nowe czasy. To wcale nie unicestwia starej opowieści o chłopcu, wilkach, niedźwiedziu i czarnej panterze czy rozbitku. I tego mojej małej córeczce, moim przyszłym wnukom, czytelnikom, którzy dobrnęli do tego miejsca, i sobie samemu – życzę.



Roman Kurkiewicz


Artykuł opublikowany dzięki uprzejmości redakcji kwartalnika "Ryms" - pierwodruk w numerze 4. "Rymsa" (2009)

2 komentarze:

  1. "Nie winię książek, których nie ma. Ja na nie czekam." i takie podejście jak najbardziej mi się podoba! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Społeczeństwo i tak jest teraz bardziej świadome, niż wcześniej, ale nadal daleka droga przed nami...

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.