"Mentalne granice państwa są bardziej niebezpieczne niż te topograficzne. Patriotyzm podszyty strachem i kompleksami może doprowadzić do narodowego krachu. Dlatego tak ważne jest, żeby dziecko doświadczało granicy twórczo i pokojowo, w kategoriach wymiany, a nie separacji" - pisze ELIZA PIOTROWSKA w magazynie "Ryms".
Granica to linia, na której nie tylko coś się kończy. To również linia, od której coś się zaczyna. Działanie granicy jest twórcze, ponieważ wyłania ona określoną formę z nieokreślonego bezkresu. Co więcej, granica może być momentem wymiany między tym, co w niej, i tym, co poza nią, ponieważ jest zjawiskiem żywym i zmiennym.
Na każdej granicy dzieją się rzeczy arcyciekawe. To tam dochodzi do nieoczekiwanych spotkań i zaskakujących zwrotów akcji. To tam rozpadają się schematy i poszerzają horyzonty, bo to tam konfrontujemy znane z nieznanym. Istnieje jednak pewien warunek: granica nie może być zamknięciem, a zakreślony przez nią obszar – jedynie schronem. Ci, których granice są nieruchome i nieprzepuszczalne, boją się nieznanego. W rezultacie pogardzają tym, co inne, czyli złe. A przecież granica n i e d z i e l i na znane (dobre) i nieznane (złe), ale raczej r o z d z i e l a – to, co już oswojone, od tego, co czeka na oswojenie.
Mentalne granice państwa są bardziej niebezpieczne niż te topograficzne. Patriotyzm podszyty strachem i kompleksami może doprowadzić do narodowego krachu. Dlatego tak ważne jest, żeby dziecko doświadczało granicy twórczo i pokojowo, w kategoriach wymiany, a nie separacji. Tyczy się to zarówno granic państwowych, jak i wszelkich innych. Patriotyzm to nie tylko zjednoczenie w obliczu z e w n ę t r z n e g o zagrożenia, to przede wszystkim pojednanie w e w n ę t r z n e – i to nie wyłącznie w sytuacji narodowej tragedii. Patrioci zatem to nie tylko dzielni żołnierze, ofiarnie broniący ojczyzny, to również społeczeństwo w swojej zwykłej codzienności.
Mieszkam we Włoszech od wielu lat. To kraj pełen sprzeczności, przez wieki dzielony między książąt i królów najróżniejszych maści i narodowości (zjednoczony dopiero w drugiej połowie XIX wieku). Podziały te czuć do dzisiaj zarówno w sferze językowej, jak i mentalnej. Ale owe antagonizmy współistnieją ze sobą zaskakująco harmonijnie. Dlatego, że we Włoszech szanuje się współobywatela, a do emigranta podchodzi się bez uprzedzeń i ze szczerym zainteresowaniem (właśnie dlatego, że reprezentuje on nieznaną kulturę).
Kiedy w Polsce dzieci na spotkaniach autorskich pytają, dlaczego wyjechałam do Włoch, mówię: Dlatego, że tam ludzie się uśmiechają. I ta odpowiedź im wystarcza. Ale dorośli dodają: „Trudno się dziwić, we Włoszech jest zawsze tak ciepło”. Po pierwsze – we Włoszech nie zawsze jest ciepło, a włoska, wilgotna zima jest dużo gorsza od polskiej, po drugie – zastanawia mnie, dlaczego Polak nie może uśmiechać się bez słońca...
Niestety polskie dzieci wzrastają w niepokojącym kulcie ciągłego porównywania się do innych, przy czym ci „inni” zawsze mają lepiej. Ponieważ Polak lubi być ofiarą: pracodawcy, rodziny, państwa bądź okrutnego losu. Tłumaczy to jego niepowodzenia, porażki i niezrealizowane ambicje.
W Polsce pani w kiosku warczy, pan w warzywniaku nie odpowiada „dzień dobry”, do człowieka, który się przewrócił, podejdzie dopiero piętnasta osoba... A dziecko, siłą rzeczy, nasiąka ową narodową frustracją.
Najgorsze jest jednak to, że owo „wynaturzenie” trudno dostrzec, kiedy funkcjonuje się wewnątrz systemu, dopóki nie przekroczy się granicy. Ale nie jest powiedziane, że taka wyprawa coś zmieni. Jeśli bowiem granice naszego patriotycznego „ja” są jedynie murem obronnym, a nie narodową tożsamością (czyli świadomością własnej historii i tradycji), wówczas wyzwalają agresję. Dlatego w Polaku na obczyźnie odżywa Sarmata. Sarmata broni zaciekle swojego kraju, atakując kraj, który go gości. „Tego jeść nie będę! Nie ma to jak polski schabowy i kiszona kapusta! Co? Sjesta o 13.00? W Polsce pracuje się od rana do wieczora!” itd. A to przecież dorosły pokazuje dziecku świat i zaznajamia je z tego świata bogactwem. Jeśli więc lansować będzie postawę pogardy dla tego wszystkiego, co inne (przy jednoczesnym zmistyfikowanym umiłowaniu własnego kraju), to niestety taka właśnie postawa stanie się dla dziecka synonimem patriotyzmu.
„Polacy są wspaniałym narodem i bezwartościowym społeczeństwem”, powiedział Norwid.
Dodam, że powód tego zachwiania jest niezwykle poważny i jednocześnie wielce bagatelizowany. Polska to kraj patologii (głównie alkoholizmu), a człowiek uzależniony funkcjonuje tak, jak u Norwida – skrajnie. Podnieca go zbiorowy patos wielkich wyzwań, morduje szara codzienność. Dlatego sprawdza się jako naród, ale nie jako społeczność... Narodowym bohaterom, których proza życia czyni chochołami, towarzyszą często udręczone Matki Polki. Matka Polka zrobi zaś wszystko, żeby zachować pozory normalnie funkcjonującej rodziny. Lecz w związku z tym, że jej poświęcenie nigdy nie zostanie docenione, z czasem zyska ono rangę misji, a ofiara złożona na rodzinnym ołtarzu nabierze niemal chrystusowego wymiaru.
Dzieci, które wzrastają w patologicznych rodzinach, nie szanują rodziców (uwaga – nie mylić szacunku ze strachem!), a przede wszystkim nie szanują siebie. Takie dzieci stają się często zapalonymi kibicami, którzy broniąc honoru wybranej drużyny, chętnie pobiją rówieśnika... Takie dzieci to materiał na walecznych żołnierzy i „wielkich patriotów”.
Tak dzisiaj, z perspektywy ośmiu lat spędzonych we Włoszech, widzę Polskę. I bardzo mi z tego powodu przykro...
No dobrze, ale co robić, żeby nie dać się wplątać w niebezpieczną spiralę polskiego narzekactwa? Jak zainteresować dzieci historią, tradycją, jak wpoić im, że są częścią większego systemu i że to, jakie są, uzależnione jest od tego, jacy byli ci, którzy żyli przed nimi na tej samej ziemi?
Oczywiście najlepiej zacząć od korzeni rodzinnych. Każde dziecko uwielbia słuchać opowieści o
mamie i tacie, dziadkach i babciach, ciociach i wujkach oraz o tym, jak samo było małe (naturalna potrzeba osadzenia w czasie i zainteresowanie własną przemianą). To zapewne najprzyjemniejszy i najmniej konfliktowy etap patriotycznej edukacji. Po nim następują kolejne. Urzędy miast i gmin realizują, często interesujące, programy edukacyjne rozbudzające patriotyzm lokalny i promujące tzw. małe ojczyzny. Jeśli są one przeprowadzane z pomysłem i na miarę dziecka, to się sprawdzają. Jeśli natomiast zmieniają się w nudną lekcję historii, robią więcej złego niż dobrego. Istnieje jednak coś dużo bardziej niebezpiecznego niż nuda – sytuacja, kiedy pierwszy kontakt z historią to głównie kontakt z tragedią. Reakcja dzieci na interaktywną makietę Poznania dała mi dużo do myślenia. Dzieci, które oglądały ją ze mną, dziwiły się, że mowa tylko o pożarach i krwawych walkach. Oczywiście wojny i klęski żywiołowe to też część historii. Ale dlaczego zdominowały one całą animację?
Zastanówmy się, czym jest historia, której dzieci uczą się w szkołach. To opowieść o nieustającej walce o władzę. Najważniejsze jest to, kto z kim i w którym roku stoczył jaką bitwę. I co w jej wyniku stracił lub zyskał. Ale uwaga! Pamiętajmy, że historia to również literatura! Nadrzędnym celem Anonima, Kadłubka lub Długosza było stworzenie takiej polskiej kroniki, która mogłaby konkurować z historią innych narodów. „Jeśli fakty są inne, tym gorzej dla faktów”, twierdził Kadłubek – mistrz dostosowywania „faktów” do własnych potrzeb.
Andrzej Zieliński, politolog i historyk, z pełną wdzięku ironią pisze: „Jakich znamy największych wodzów starożytności? Oczywiście Aleksandra Macedońskiego i Juliusza Cezara. Czy naprawdę zasługują oni na takie wyróżnienie? Bo oto tych dwóch wielkich wodzów – jak napisał Wincenty Kadłubek – nasi przodkowie przegonili z Polski, i to tak skutecznie, że ich armie już nigdy więcej się na naszych ziemiach nie pojawiły. Czy panteon największych starożytnych wodzów nie powinien się rozpoczynać, a przynajmniej zostać wzbogacony o dwóch wielkich władców polskich, zwycięzców Aleksandra i Cezara? Warto od razu poznać ich imiona – to Lestek I oraz Lestek II”.
Rozpasanie polskich kronikarzy jest naprawdę zatrważające. Trudno się jednak dziwić, wszak Polacy to spadkobiercy antycznego plemienia Sarmatów, a Polska to Mesjasz Narodów (to okazało się już później, ale było naturalną konsekwencją wcześniejszych wypadków i Losu)...
Dziecko powinno wiedzieć, że nie należy padać na kolana przed historycznymi faktami, bo nie zawsze są one zgodne z tym, co zdarzyło się naprawdę. No dobrze, ale co zdarzyło się naprawdę? Niestety na wiele pytań nie ma odpowiedzi, i z tego między innymi powodu historia może stać się dla dziecka fascynującą przygodą. Lekcję historii można bowiem zamienić w detektywistyczną zabawę, papierowym postaciom dać ciało i charakter, ich widzenie świata sprowadzić do współczesnego wymiaru... A przede wszystkim można robić to powoli, stopniowo, nie przeładowując i tak niepewnymi „faktami”.
Nigdy nie lubiłam historii. Nie wiedziałam, jak się jej uczyć. Natłok nazwisk, dat i nazw krain geograficznych przesłaniał zasadniczy problem i potwornie nudził. Polityka, wówczas jeszcze mniej dla mnie atrakcyjna niż obecnie, czyniła z potencjalnie interesującej opowieści rodzaj sejmowej debaty. Tymczasem historia i tradycja danego narodu to coś więcej niż polityka. Historią kieruje człowiek, człowiekiem kieruje jego morale, poglądy i interesy (mniej lub bardziej prywatne). Idąc na skróty: historia to człowiek ze swoimi wadami i zaletami, ze swoją codziennością i odświętnością. Wszyscy tworzymy historię, i dopiero wtedy, kiedy zdamy sobie z tego sprawę, stajemy się społeczeństwem. Jest to jednak proces, który wymaga czasu, ponieważ do bycia społeczeństwem się dorasta. Dlatego tak ważne jest, żeby nasze dzieci nauczyły się budowania zdrowych relacji z drugim człowiekiem, umożliwiając w przyszłości właściwe funkcjonowanie kraju, nie tylko w kontekście narodowym (zewnętrznym), ale i społecznym (wewnętrznym). Świadomość własnej historii i tradycji jest tu ogromnie ważna, ale należy do niej podejść nie na klęczkach, lecz ze stosowną autokrytyką.
Oczywiście każdy naród ma zarówno swoje negatywne, jak i pozytywne strony, naród polski również. Ja skupiłam się na tych negatywnych, ponieważ warto je sobie uświadomić i coś z nimi zrobić. Sądzę, że punktem wyjścia jest odważne przekraczanie granic – mentalnych i topograficznych.
Uwaga! Nie zapomnijmy zabrać w tę fascynującą podróż również dziecka!
ŻRÓDŁO:
Eliza Piotrowska, Nie padajmy na kolana! Kilka uwag o naszych narodowych wadach, [w:] "Ryms" nr 11, jesień 2010, s. 2-3.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.