Lata 80. XX wieku. Gdzieś w Ameryce na prowincji. Ale równie dobrze mogłoby się to dziać współcześnie. Gdzieś na prowincji.
Dwójka nastolatków, Gemma i jej chłopak Smółka, uciekają z domu. Małomiasteczkowa nuda zostanie zamieniona w karuzelę wrażeń większego miasta. Młodzi powoli dadzą się wciągnąć w narkomańskie środowisko. Zdani na samych siebie, uzależnieni, posuną się do kroków drastycznych. Po to, by zdobyć pieniądze na kolejną porcję.
Jak Melvin Burgess poradził sobie z materią ćpuńską? Oto dwie próbki:
Mocno przesadziłam paląc skręty i lejąc w siebie alkohol tylko dlatego, że nie
potrafiłam wymyślić nic innego. Wydawało się, że nigdy nie przestanę. Później doszli
inni ludzie, zabawa się rozkręciła i poczułam się odrobinę lepiej. Ktoś przygotował
poncz. Nie wiem, co tam wlali i... stooop! Wszystko zaczęło wirować coraz szybciej i
szybciej i... no tak, wiedziałam, że naprawdę się rozchoruję, jeśli to dłużej potrwa.
Dom znienacka się zapełnił. Nagle nie było gdzie się ruszyć. Wszyscy krzyczeli,
hałasowali i tańczyli. Czułam się tak dziwnie. Zatańczyłam, ale moja głowa obracała
się wokół osi, nabierając prędkości. Wypaliłam jeszcze ze dwa skręty i... i... Poszłam
na górę i posiedziałam trochę w kiblu. Potem ktoś chciał wejść, więc przeszłam do
sypialni i położyłam się na łóżku na kilka minut, dopóki moja głowa nie stanęła w
miejscu.
To było potworne - jakby ktoś wsadził mi do żołądka mikser elektryczny, który kręcił
się coraz szybciej i szybciej, i szybciej, i szybciej...
Leżałam nie wiadomo jak długo, czekając, aż to się zatrzyma. Kiedy poczułam, że
mogę znów usiąść, muzyka na dole ciągle dudniła, ale nie miałam pojęcia, która jest
godzina. Ciągle czułam się okropnie... no właśnie, okropnie okropnie. Nie byłam
pijana czy skacowana, ale w moim żołądku cały czas tkwił monstrualny bąbel. W
każdej chwili mógł podejść mi do gardła i wyskoczyć... Pop!
Wstałam i wyjrzałam przez okno. Pamiętam jedynie, że wszystko było
pomarańczowe i wyglądało tak, jakby koty i łasice, i jakieś inne stwory roiły się poza
zasięgiem wzroku, kryjąc się za śmietnikami i lampami ulicznymi. Nie twierdzę, że je
widziałam, lecz one były ciągle tuż za polem widzenia. Rozejrzałam się po pokoju i
wszystkie sprzęty - szafa, komoda, nawet futryna okna - wszystkie wydawały się na
mnie patrzeć, jakby były żywe. Co się dzieje? - myślałam.
I nagle zdałam sobie sprawę - miałam odlot! Wiec tak to jest! Miałam totalny odlot...
Naprawdę spodziewam się, że będę znów czysta. Z herą to dość niezwykła sprawa.
Na początku czujesz się dzięki niej tak dobrze. Lecz po niedługim czasie, po tym, jak
twój organizm się przyzwyczai, to przestaje działać w taki sposób. Zaczynasz jej
potrzebować, żeby czuć się normalnie. Rozumiesz? Więc budzisz się z uczuciem
obrzydzenia, ponieważ jesteś na głodzie. Z tego powodu bierzesz i czujesz się
nieźle, ale tylko tyle. To jest jak lekarstwo. Stajesz się niczym staruszka, która musi
brać rano swoje pigułki, żeby jakoś przetrwać dzień.
Jedyne, co możesz robić później, to brać coraz więcej, więcej i więcej. Ścigasz tego
smoka, polujesz na tego kopa, polujesz na dobre samopoczucie. Bierzesz coraz
więcej, więcej i więcej, i coraz częściej. Potem chorujesz od tego i odstawiasz na
parę dni. I to jest ta naprawdę paskudna sprawa, bo wówczas, kiedy jesteś czysty,
wtedy to działa najlepiej. I wtedy znów dajesz sobie w żyłę i... mmmmmmmm!
Jak taka historia musi się skończyć? Nieciekawie. Chociaż w tym wypadku akurat... Ale nic nie powiem. Kto będzie chciał, ten sam spróbuje. ;-)
Czytaj także o "Morfinie" Szczepana Twardocha.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.