Świat Książki, Warszawa 2013. |
Upraszczając: Głowacki tak już ma. Anegdota wielce powabna, która niepostrzeżenie przechodzi w puentę. I, dalej pozostając w trywialnej poetyce, daje do myślenia.
Kolejny rozdział książki "Przyszłem" musi więc być o immanentnej cesze Wałęsy: niekonsekwencji. Głowacki powołuje się tu na Montaigne'a, Franciszka (tak - tego Franciszka, papieża) i od razu, przy okazji, na Dostojewskiego, a nawet na Michnika i T.S. Eliota. Każdy z nich, jak się okazuje, coś ma do powiedzenia w sprawie Wałęsy.
Potem - następne rozdziały - już jest bardziej chronologicznie. Głowacki opisuje pierwsze spotkanie z Wajdą na temat Wałęsy, przypomina "dokonania a propos" swoje ("Moc truchleje") i reżysera ("Człowiek z żelaza"), charakteryzuje stosunek do pokazywania klęski ("Ja się przyznaje, że jak widzę dokument ze Stoczni, to zmieniam kanał"), zdradza pierwsze pomysły na fabułę ("Szukanie prawdy w stylu 'Obywatela Kane'a przez, powiedzmy, amerykańskiego dziennikarza, też już okropnie zgrane").
Jest też opis początku właściwego. Czyli sytuacja przyjazdu Oriany Fallaci do Wałęsy i wywiada. Dowiadujemy się przy okazji, że Orianę miała zagrać Monica Bellucci. Nawet się zgodziła, ale "poprosiła o jeszcze jedną scenę, żeby jej się opłacało przyjechać". Scena została, choć Bellucci nie przyjechała.
Sam scenariusz, jak przyznaje Głowacki, powstawał trzy lata. Towarzyszyło temu dużo dyskusji z Wajdą. Na przykład o tym, czy Wałęsa się bał czy nie. ("OK - namawiałem Andrzeja - niech będzie, że się w życiu nie bał, ale w filmie niech się poboi, no, dla publiczności..."). Albo czy kląć czy nie kląć ("Andrzej chamstwa językowego nienawidzi i nie chce w filmie").
W międzyczasie Głowacki dzieli się przemyśleniami o tym, co się dzieje w świecie i ojczyźnie (słowo "ojczyzna" oczywiście w tym kontekście brzmi niepokojąco). Podsuwa też fragmenty scenariusza. Ta książka bowiem jest tak skonstruowana: właściwy scenariusz, który przeniesiony na ekrany i zrealizowany przez Wajdę możemy zobaczyć w kinie przeplata się z osobistymi zapiskami Głowackiego, który komentuje nie tylko pracę z reżyserem i producentami, ale po prostu - to co się dzieje w Polsce i wokół Polski.
Niewątpliwą wartością tej książki są smaczki zakulisowe. Relacja ze spotkania w Moskwie, gdzie Głowacki spotyka jednego z "dwóch historyków, którzy wspólnie napisali książkę o agenturalnej roli Wałęsy". Albo historia, gdy Agnieszka Osiecka zabrała Głowackiego w Nowym Jorku na kolację do polskiego dyplomaty, który zafascynował się Ameryką do tego stopnia, że się zapomniał. Po alkoholu oczywiście. Bo alkohol u Głowackiego musi być.
Z ironią piszę "musi", bo oczywiście jeśli o Głowackiego chodzi, nic nie "musi". Nawet jeśli i tak jest. Bo Głowacki, czy to w "Z głowy", czy w "Good night Dżerzi", czy w "Przyszłem", tak już działa. Podlany ironią amerykański dystans miesza się tu z polską bezkompromisowością człowieka, który ma komfort patrzenia z boku. Głowacki jest jednym z nas, a jednocześnie umie przyglądać się jakby był nam obcy. To jest i fascynujące, i przerażające. A najgorsze, że człowiek się w to wszystko bardzo wciąga. Nawet wtedy - a może zwłaszcza wtedy - gdy film o Wałęsie nie uznał za mistrzostwo świata.
Głowacki! Zdecydowanie jestem na tak! Jak tylko uporam się z moją półką,która ugina się pod ciężarem książek do przeczytania, bankowo sięgnę po recenzowaną przez Ciebie! ; - )
OdpowiedzUsuń